"My Fair Lady" wystawiane w Operze Nova w Bydgoszczy zachwyca. Nie
miałem właściwie nigdy okazji obejrzeć filmu z Audrey Hepburn, ani nie
wpadł mi w ręce "Pigmalion", abym go przeczytał. Nic nie szkodzi. Opera
jest właściwym miejscem na zapoznanie się z czymś tak niezwykłym. Pominę
tu peany na cześć orkiestry, reżyserii oraz oczywiście wykonawców, na
czele z głównymi bohaterami. Wypadli jak największe gwiazdy. Skupię się
bardziej na wymowie spektaklu, która tak chwyciła widzów za serce.
Główny motyw to oczywiście miłość pomiędzy profesorem Higginsem, a Elizą. Miłość, która jest dla nich rzeczą raczej skrytą, a przynajmniej dla niego. Jakże często kochamy to, co jest blisko nas, nie do końca zdając sobie z tego sprawy czy nie umiejąc tego wyrazić. Nie zauważamy nie tylko tego, że ktoś obdarza uczuciem nas, ale i tego, jak bardzo kogoś kochamy. Dotyczy szczególnie mężczyzn. Z libretto na podstawie "Pigmaliona" widać wyraźnie, że nie jest to problem nowy i mężczyźni niewiele się zmienili przez wieki. Kobiety także. Zatwardziały kawaler Higgins śpiewa o tym, iż nie wpuści kobiety pod swój dach. Ma swoje zwyczaje, wiedzie żywot w ustalony sposób i nic go nie zmienia. Gdy jednak mija pół roku z Elizą, kiedy to swoją surowością (aczkolwiek nie pozbawioną emocjonalności) kształci dziewczynę, wydaje się, że nic nie uległo zmianie. Ona jednak wie, czuje. Kocha. Mężczyzna jak to mężczyzna, choćby nie wiem jak bardzo był mądry i wykształcony, obchodzi się ze słowem jak słoń w składzie porcelany. Ze słowem i z kobietą. Nie zdaje sobie często sprawy, że wypowie coś, co kobietę zaboli do żywego. Być może dlatego dziś pisze się o tym, że mężczyźni są z Marsa, a one... no wiadomo. Tak postępuje i Higgins, który święci triumfy wygranego zakładu, nie zważając jak rani to Elizę. Jakże mógł to zobaczyć? Przecież jest mężczyzną, który żył w całkowicie inny sposób. Jako mężczyzna, usprawiedliwiam go oczywiście. Nie dociera nic do niego nawet wtedy, gdy Eliza rzuca w niego pantoflami (ach te metody kobiece). Przyznam, że reagowałem podobnie na taką "agresję" kobiecą. Zupełnym niezrozumieniem. Męskie podejście kawalera nie zdającego sobie sprawy z ogromu uczuć kochającej kobiety, oraz z jej krzywdy. Krzywdy poczucia bycia niekochaną, niepotrzebną. Higgins stał mi się bliski również i w momencie, gdy po tym wszystkim pytał (śpiewając), dlaczego "kobiety to nie my"? Ano nie my. Dlaczego tak trudno czasem, dlaczego nie są tak gruboskórne, dlaczego są tak emocjonalne. Cóż, w różnicach całe piękno, ale nie zawsze się to widzi i rozumie. Eliza odchodzi. Higgins nadal nie pojmuje (nadal jest mi bliski, choć patrząc z oddali, z dystansu, człowiek uświadamia sobie szybciej i lepiej siebie. Nie ma jak lustro zawarte w ramach sztuki). Po dłuższej nieobecności Elizy profesor czuje, że "przyzwyczaił się" do jej twarzy, do jej obecności. Dbała o niego, choć on tego wówczas jeszcze nie doceniał. Ona i on. Dwa światy tak daleki i tak bliskie. Wprawdzie wie już, że chce Elizę przy sobie, ale robi to jak mężczyzna. Traktuje ją jak własność, jego słowa - pomimo jego elokwencji - w wyrażaniu uczuć są jak nieociosane bale rzucane pod nogi (jakże go rozumiem...). Eliza na takie "zaproszenie" reaguje jak prawdziwa kobieta: "wypchaj się" (urocze, prawda? Ale w takich chwilach mężczyzna nie rozumie, denerwuje się. Urocze staje się, gdy patrzy się na to z większą cierpliwością, zrozumieniem dystansem, mądrością czasu i wartością kobiety). Higgins nadal nie pojmuje. Mówi wprost, że chce, aby wróciła. Brak oczekiwanego skutku. Nadal niezrozumienie Higgins (wciąż go rozumiem). Zawieszenie. Ostatecznie następuje połączenie. Co ciekawe, wyrażone jest nie słowami, nie uściskami. Prostym pokazaniem pewnych sytuacji. Tylko kobieta potrafi tak dbać o mężczyznę. Chce przecież także czuć się nie tylko kochana, ale i potrzebna. Cała miłość i relacja została ukazana w niezwykły sposób, w najbardziej pospolitej i zwykłej, błahej sytuacji. Higgins, obmacując się po kieszeniach, pyta: "Elizo gdzie są moje..." I tu nie zdąży nawet skończyć, gdy Eliza wyciągając rękę mówi "Tam". Piorunujące wrażenie oddania, zależności, piękna. To ona jest tu kolosem i mocarzem uczucia, mądrością. Jej miłość i troska są siłą. On wie, jak bardzo jej potrzebuje. Ona wie wszystko.
Od wieki wieków takie relacje i problemy występowały. Różnice były jedynie w tym, jak takie spory się kończyły (czy to rozstanie czy happy endem) i jak długo zajmowało mężczyźnie dostrzeżenie tej trudnej dla niego, zależności, uczuć, delikatnej wrażliwości kobiecej oraz miłości. Ci, którzy szybciej poczuli te drgania kobiet, zaznali szczęścia związku. Ci, którym zajęło to zbyt długo - rozminęli się w swym szczęściu z wybranką. Jaka rola w tym kobiet? Jako mężczyzna mam jedną odpowiedź: nie wiem. Pozostaje mieć nadzieję, że wszyscy mężczyźni świata mający takie Elizy przy sobie, dostrzegą i zrozumieją. Kobiety zaś zawsze wskażą, gdzie leżą te klucze...
Główny motyw to oczywiście miłość pomiędzy profesorem Higginsem, a Elizą. Miłość, która jest dla nich rzeczą raczej skrytą, a przynajmniej dla niego. Jakże często kochamy to, co jest blisko nas, nie do końca zdając sobie z tego sprawy czy nie umiejąc tego wyrazić. Nie zauważamy nie tylko tego, że ktoś obdarza uczuciem nas, ale i tego, jak bardzo kogoś kochamy. Dotyczy szczególnie mężczyzn. Z libretto na podstawie "Pigmaliona" widać wyraźnie, że nie jest to problem nowy i mężczyźni niewiele się zmienili przez wieki. Kobiety także. Zatwardziały kawaler Higgins śpiewa o tym, iż nie wpuści kobiety pod swój dach. Ma swoje zwyczaje, wiedzie żywot w ustalony sposób i nic go nie zmienia. Gdy jednak mija pół roku z Elizą, kiedy to swoją surowością (aczkolwiek nie pozbawioną emocjonalności) kształci dziewczynę, wydaje się, że nic nie uległo zmianie. Ona jednak wie, czuje. Kocha. Mężczyzna jak to mężczyzna, choćby nie wiem jak bardzo był mądry i wykształcony, obchodzi się ze słowem jak słoń w składzie porcelany. Ze słowem i z kobietą. Nie zdaje sobie często sprawy, że wypowie coś, co kobietę zaboli do żywego. Być może dlatego dziś pisze się o tym, że mężczyźni są z Marsa, a one... no wiadomo. Tak postępuje i Higgins, który święci triumfy wygranego zakładu, nie zważając jak rani to Elizę. Jakże mógł to zobaczyć? Przecież jest mężczyzną, który żył w całkowicie inny sposób. Jako mężczyzna, usprawiedliwiam go oczywiście. Nie dociera nic do niego nawet wtedy, gdy Eliza rzuca w niego pantoflami (ach te metody kobiece). Przyznam, że reagowałem podobnie na taką "agresję" kobiecą. Zupełnym niezrozumieniem. Męskie podejście kawalera nie zdającego sobie sprawy z ogromu uczuć kochającej kobiety, oraz z jej krzywdy. Krzywdy poczucia bycia niekochaną, niepotrzebną. Higgins stał mi się bliski również i w momencie, gdy po tym wszystkim pytał (śpiewając), dlaczego "kobiety to nie my"? Ano nie my. Dlaczego tak trudno czasem, dlaczego nie są tak gruboskórne, dlaczego są tak emocjonalne. Cóż, w różnicach całe piękno, ale nie zawsze się to widzi i rozumie. Eliza odchodzi. Higgins nadal nie pojmuje (nadal jest mi bliski, choć patrząc z oddali, z dystansu, człowiek uświadamia sobie szybciej i lepiej siebie. Nie ma jak lustro zawarte w ramach sztuki). Po dłuższej nieobecności Elizy profesor czuje, że "przyzwyczaił się" do jej twarzy, do jej obecności. Dbała o niego, choć on tego wówczas jeszcze nie doceniał. Ona i on. Dwa światy tak daleki i tak bliskie. Wprawdzie wie już, że chce Elizę przy sobie, ale robi to jak mężczyzna. Traktuje ją jak własność, jego słowa - pomimo jego elokwencji - w wyrażaniu uczuć są jak nieociosane bale rzucane pod nogi (jakże go rozumiem...). Eliza na takie "zaproszenie" reaguje jak prawdziwa kobieta: "wypchaj się" (urocze, prawda? Ale w takich chwilach mężczyzna nie rozumie, denerwuje się. Urocze staje się, gdy patrzy się na to z większą cierpliwością, zrozumieniem dystansem, mądrością czasu i wartością kobiety). Higgins nadal nie pojmuje. Mówi wprost, że chce, aby wróciła. Brak oczekiwanego skutku. Nadal niezrozumienie Higgins (wciąż go rozumiem). Zawieszenie. Ostatecznie następuje połączenie. Co ciekawe, wyrażone jest nie słowami, nie uściskami. Prostym pokazaniem pewnych sytuacji. Tylko kobieta potrafi tak dbać o mężczyznę. Chce przecież także czuć się nie tylko kochana, ale i potrzebna. Cała miłość i relacja została ukazana w niezwykły sposób, w najbardziej pospolitej i zwykłej, błahej sytuacji. Higgins, obmacując się po kieszeniach, pyta: "Elizo gdzie są moje..." I tu nie zdąży nawet skończyć, gdy Eliza wyciągając rękę mówi "Tam". Piorunujące wrażenie oddania, zależności, piękna. To ona jest tu kolosem i mocarzem uczucia, mądrością. Jej miłość i troska są siłą. On wie, jak bardzo jej potrzebuje. Ona wie wszystko.
Od wieki wieków takie relacje i problemy występowały. Różnice były jedynie w tym, jak takie spory się kończyły (czy to rozstanie czy happy endem) i jak długo zajmowało mężczyźnie dostrzeżenie tej trudnej dla niego, zależności, uczuć, delikatnej wrażliwości kobiecej oraz miłości. Ci, którzy szybciej poczuli te drgania kobiet, zaznali szczęścia związku. Ci, którym zajęło to zbyt długo - rozminęli się w swym szczęściu z wybranką. Jaka rola w tym kobiet? Jako mężczyzna mam jedną odpowiedź: nie wiem. Pozostaje mieć nadzieję, że wszyscy mężczyźni świata mający takie Elizy przy sobie, dostrzegą i zrozumieją. Kobiety zaś zawsze wskażą, gdzie leżą te klucze...
Komentarze
Prześlij komentarz