Przejdź do głównej zawartości

Wybór

Po prostu przekopiowałem artykuł. Warto go przeczytać. 

***

Barry Schwartz - profesor psychologii w Swarthmore College w Pensylwanii. Autor wielu książek i ponad stu artykułów naukowych. Jego najbardziej znaną pozycją jest "Paradoks wyboru. Dlaczego więcej oznacza mniej" (w Polsce wydało ją PWN). Jeszcze w tym roku ukaże się kolejna książka Schwartza pt. "Dlaczego pracujemy?" ("Why we work?").

Agnieszka Jucewicz: Wie pan, co robi mój sześcioletni syn, gdy go pytam, w co by się chciał pobawić albo co ma ochotę zjeść?

Barry Schwartz: Co?

Rzuca się z rozpaczą na kanapę, wykrzykując: "Nie wiem!". Zwykle doprowadzało mnie to do szału, ale po lekturze pana książki "Paradoks wyboru" zrozumiałam, że on naprawdę cierpi.

- A razem z nim wielu dorosłych, którzy są równie nieszczęśliwi, stając w obliczu tysiąca decyzji dziennie. Może już nie rzucają się z płaczem na kanapę, za to żyją w potwornym napięciu i lęku. Dokonywanie wyboru przez dzieci to zresztą szalenie ciekawy i kompletnie zaniedbany obszar badań naukowych. Niesłusznie, bo problem będzie się pogłębiał. Dzieci uczą się od dorosłych, a dorośli są coraz mniej sprawni, jeśli chodzi o umiejętność wybierania.

Na czym właściwie polega ten problem z wyborem?

- Na tym, że dzisiaj jest on po prostu zbyt duży! Liczyła pani kiedyś, ile jest rodzajów płatków w supermarkecie, w którym robi pani zakupy? Ile sosów do makaronów, ile win?

To źle, że tak dużo? Przecież każdy może znaleźć coś dla siebie.

- Przez długi czas duży wybór kojarzył się z wolnością, autonomią i samostanowieniem. W świecie, w którym istnieje praktycznie nieskończona liczba opcji, każdy znajdzie, jak to pani określiła, "coś dla siebie". Tyle że okazało się, że kiedy mamy tysiąc możliwości, pojawia się podstawowy kłopot z określeniem, czym to "coś dla siebie" tak naprawdę jest. Wtedy wybór przestaje już być błogosławieństwem. W 2000 roku Sheena Iyengar i Mark Lepper, amerykańscy naukowcy, w sklepie z luksusowymi towarami wystawili słoiki z egzotycznymi dżemami do degustacji. Każdy z klientów dostał bon uprawniający do jednodolarowej zniżki, gdyby zdecydował się na kupienie któregoś z tych dżemów. Gdy wystawiono sześć rodzajów smaków, na zakup zdecydowało się aż 30 proc. klientów. Ale gdy zwiększono asortyment do 24 smaków, odsetek kupców zmalał do 3 proc. Większy wybór paraliżował ludzi. Praca Iyengar i Leppera opisująca ten eksperyment nosi tytuł "Kiedy wybór demotywuje" i jest bodaj pierwszym naukowym dowodem na to, że za dużo dobrego może szkodzić.

Dlaczego tak się dzieje?

- Moje długoletnie badania nad tym zagadnieniem pokazują, że rośnie grupa osób, które boją się dokonać jakiegokolwiek wyboru, by nie mieć poczucia, że źle wybrały. Wolą niczego nie wybierać, niż czuć się przegranymi.

Ale ci, którzy się na coś zdecydują, wcale nie mają się lepiej. Często czują niedosyt, a nawet żal i poczucie winy, bo zaczynają się rozwodzić nad tym, co by było, gdyby wybrali jedną z możliwości, które właśnie odrzucili. "A może któryś z tych pozostałych 23 dżemów byłby lepszy?". Ten stan swoistego paraliżu coraz częściej dostrzegam u moich studentów. Chociaż to bardzo zdolni ludzie z ogromnym potencjałem, kończą studia i kompletnie nie wiedzą, co ze sobą począć. Lądują więc w byle jakiej pracy, żeby tylko opłacić czynsz i mieć na jedzenie. I tak sobie trwają. Wie pani, że Starbucks ma najlepiej wykształconą kadrę w Stanach Zjednoczonych?

Pokolenie Y odwraca się od świata zawłaszczonego przez rzeczy: Miej mniej, gdy chcesz więcej


Może czują się tam szczęśliwi? Szczęśliwsi, niż gdyby z dyplomem prestiżowej uczelni mieli zabiegać o prestiżową pracę?

- Nie czują się szczęśliwi. Starbucks jest tylko bezpieczną przystanią, grą na przeczekanie.

Na co czekają?

- Aż któregoś dnia się obudzą i już będą wiedzieć, co mają robić. Tylko że ten dzień nigdy nie przychodzi. A rodzice, którzy dali im "wszystko", rwą włosy z głowy. Nie dlatego, że ich dzieciom trudno się utrzymać, tylko dlatego, że one marnują swoje talenty. Rodzice boją się, że "przebimbają" tak całe życie. Problem bierze się stąd, że nikt tych młodych ludzi nie uczy dokonywania wyborów, a prawie wszyscy podtykają im pod nos coraz więcej możliwości. A do tego poprzeczka jest ustawiona wysoko. Pytała pani kiedyś rodziców, czego chcą dla swoich dzieci?

Większość chce "tego, co najlepsze".

- No właśnie! Najlepsze jedzenie, najlepsza szkoła, najlepsze zajęcia dodatkowe, najlepsze wakacje. Dzieci to widzą i nasiąkają tym. Intuicja mówi mi, że kiedy przychodzi im decydować o sobie, są przekonane, że też powinny wybrać to, co najlepsze. Więc kiedy zaczynają studia, to, po pierwsze, oczekują, że będą miały duży wybór, i my go im rzeczywiście zapewniamy. Po drugie zaś, mają bardzo wysokie standardy. Efekt jest taki jak w eksperymencie z dżemami.

Kiedy ja studiowałem, program był dość sztywny, a liczba kierunków ograniczona. Nie miałem jednak poczucia, że to mnie czegoś pozbawia. Wręcz przeciwnie: z perspektywy czasu widzę, że dzięki temu nad wieloma nieistotnymi rzeczami nie musiałem się w ogóle zastanawiać. Dzisiaj studenci, zwłaszcza na wydziałach humanistycznych, mogą bez końca łączyć kierunki, wybierać przedmioty, rezygnować z nich, przerzucać się z jednej specjalizacji na drugą. Żyjemy w kulturze, która mówi nam, że każdy talent, każde zainteresowanie trzeba wspierać. A że ci najzdolniejsi mają wiele talentów, pomagamy im rozwijać każdy z nich. Ale w dorosłym życiu trzeba w którymś momencie z czymś się pożegnać. Ci młodzi ludzie tego nie potrafią. Wolą trzymać wszystkie drzwi otwarte.

Ale przecież, tkwiąc w miejscu, nawet z tych otwartych drzwi nie korzystają.

- Bo nie umieją się ruszyć! Kryzys 2008 r. na chwilę wybił ich z tego marazmu. Do wielu absolwentów dotarło, że luksus szukania "pracy marzeń" się skończył. Zamiast szukać tej najlepszej, godzili się na tę "wystarczająco dobrą", która może nie spełniała wszystkich oczekiwań, ale była w porządku. Ale teraz widzę, że znowu powoli wracamy do sytuacji sprzed dziesięciu lat. Wśród młodych wraca to poczucie, że "mogę jeszcze poczekać", "porozglądać się".

Dziwi pana, że rodzice chcą dla nich jak najlepiej? A czego mieliby chcieć?

- W ogóle mnie to nie dziwi, lecz to "jak najlepiej" to nie jest klucz do zdrowia psychicznego. Ja to nazywam strategią maksymalizowania. Ta strategia mówi: "To, co wybiorę, ma być najlepsze z możliwych". Ale to nie ma sensu, bo jak wybrać coś takiego w świecie nieograniczonych możliwości? Skąd będzie wiadomo, że wybrałeś właśnie "to"? Kto ma o tym zdecydować? Do czego to porównywać? Moja córka jest maksymalistką i widzę, jak się miota, mając do wyboru same najlepsze opcje i nie mogąc wybrać żadnej, bo a nuż nie będzie idealna. Młodzi ludzie, których znam, przeżywają katusze, próbując wybrać "najlepszy" college.

Tracimy różnorodną kulturowo, klasowo i ekonomicznie szkołę powszechną: Edukacja segregacja


Są przecież rankingi.

- Oczywiście, ale czy pani naprawdę wierzy, że jest jakaś różnica pomiędzy college'em z pierwszego miejsca a tym z trzeciego, a nawet z dziesiątego? Rankingi mówią tylko o tym, jak zamożna jest uczelnia. Im zamożniejsza, tym więcej jest w stanie studentom zaoferować. Gdy są zawody lekkoatletyczne, to można precyzyjnie zmierzyć wynik: X przebiegł dystans w czasie 30 minut i 30 sekund, a Y w czasie 30 minut i 36 sekund. Ale uczelnie to nie bieżnia! Nie ma takiego narzędzia, które by pozwoliło dokładnie zbadać, która jest lepsza. Precyzyjniej byłoby powiedzieć: "Tu macie 15 najlepszych szkół". Wtedy mielibyśmy szansę zmienić podejście rodziców i studentów do wyboru "najlepszej" uczelni, bo to mogłaby być którakolwiek z tej piętnastki. Strategia maksymalizowania sprawia, że bardzo wielu ludzi stoi dziś w miejscu, odkładając w nieskończoność nie tylko wybór kariery, ale też np. życiowego partnera czy decyzję o założeniu rodziny. Młodzi ludzie wiążą się ze sobą, lecz cały czas rozglądają się na boki, bo może przypadkiem gdzieś tam przechodzi ktoś fajniejszy.

To jaka strategia jest lepsza?

- Zgoda na to, co "wystarczająco dobre". Ludzi, którzy w taki sposób dokonują wyborów, nazywam satysfakcjonalistami. Nie poświęcą miesiąca na gorączkowe przeglądanie "ocen" hoteli w internecie, żeby wybrać miejsce na wakacje. To maksymaliści tak robią, a potem są tak wyczerpani rozważaniem wszystkich "za" i "przeciw", że często nigdzie nie jadą. A jeśli nawet pojadą, to przez dwa tygodnie się męczą, bo przecież gdzie indziej na pewno byłoby lepiej.

Ja ciągle jeżdżę w to samo miejsce. Uwielbiam je, ale chyba jeszcze bardziej przeraża mnie, że miałabym szukać innego. Jaka to strategia?

- Satysfakcjonalisty. Witam w klubie.

Ale to chyba mało elitarny klub, bo często słyszę takie zarzuty: "Co ty, eksplorować nie chcesz?", "Ambicji nie masz?".

- Bo żyjemy w kulturze, która promuje maksymalizm. Wybieranie tego, co "wystarczająco dobre", kojarzy się z lenistwem, brakiem standardów, a czasem wręcz z ograniczeniem umysłowym. Wielu ludzi nie czuje, ile taka strategia oszczędza zmartwień, czasu i energii, które maksymaliści poświęcają na podejmowanie decyzji nieistotnych. Zgoda na "wystarczająco dobre" nie oznacza wcale, że decydujemy się na byle co. Przecież miejsce, do którego pani jeździ na wakacje, podoba się pani, prawda?

Ubrania też kupuję w jednym sklepie, a moja lista zakupów spożywczych jest praktycznie niezmienna.

- To źle?

Przed przeczytaniem pana książki myślałam, że to niezdrowe. Ale teraz myślę, że ta strategia pozwala mi oszczędzić energię i czas na te sfery życia, w których moja decyzyjność jest kluczowa, np. te związane z pracą czy dziećmi.

- O to chodzi. Wie pani, o co w wywiadzie zapytał prezydenta Obamę słynny dziennikarz Michael Lewis? "Panie prezydencie, dlaczego ciągle chodzi pan w tym samym?". A prezydent odpowiedział: "Czy ma pan pojęcie, ile ważnych decyzji muszę podejmować od wstania z łóżka do momentu, kiedy kładę się spać? Nie chcę dodatkowo zastanawiać się nad kolorem koszuli".

O książce "Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków" Marty Sapały rozmawiają Karolina Sulej i Sylwia Chutnik


Pana szafa też podobno jest skromna.

- Są w niej głównie T-shirty i dżinsy. Jestem daltonistą, i gdy eksperymentowałem z ubiorem, moja żona bledła i krzyczała: "Nie możesz tak wyjść na ulicę!". Uznałem więc, że bezpieczniej będzie codziennie zakładać dżinsy i T-shirt. Na specjalne okazje ubranie dobiera mi żona.

Satysfakcjonaliści tak właśnie często sobie radzą: delegują wybór na innych. Ja to nazywam strategią "wybierz, kiedy wybierać".

Jak to wygląda w praktyce?

- Powiedzmy, że chce pani kupić komputer. Zamiast spędzać dwa tygodnie w internecie na przeglądaniu sklepów ze sprzętem komputerowym i śledzeniu recenzji, może pani zadzwonić po radę do przyjaciela, którego uważa pani za eksperta w tej dziedzinie. Albo do przyjaciela, który nie jest ekspertem, ale właśnie sprawił sobie nowy laptop. I po sprawie. Czy to będzie "najlepszy" laptop z możliwych? Może i nie. Czy będzie "wystarczająco dobry?". Pewnie, że tak.

Do mnie ludzie dzwonią, kiedy potrzebują dobrego psychologa.

- No widzi pani. Jeden przyjaciel może być "ekspertem" od restauracji, inny od wakacji, a jeszcze inny - od lekarzy.

Żona panu dobiera garnitury, ale dżinsy kupuje już pan sam i podobno to właśnie wyprawa po nową parę spodni skłoniła pana do zainteresowania się kwestią wyboru.

- To gruba przesada, ale rzeczywiście od tej anegdoty zaczynam książkę. Gdzieś pod koniec lat 90. poszedłem do GAP-a po nową parę dżinsów, bo stare się już wytarły (co oznaczało, że nie byłem tam kilka lat). Wszedłem, poprosiłem o dżinsy w swoim rozmiarze i usłyszałem z ust młodziutkiej ekspedientki: "Jaki fason? Zwężane nogawki, rozszerzane, dopasowane, luźne, marmurkowe, zwykłe, postarzane? Z zamkiem czy z guzikami?". Oniemiałem, bo do tej pory sprzedawali tylko jeden rodzaj. "A nie ma takich, które kiedyś oferowali państwo tylko w jednym fasonie?" - wydukałem. Teraz to sprzedawczyni opadła szczęka. W końcu dałem się namówić na przymierzanie tych wszystkich "innych", co zajęło mi dwie godziny. Wyszedłem ze sklepu z parą najlepiej dopasowanych dżinsów, jakie miałem w życiu, ale czułem się mniej szczęśliwy niż kiedyś. Po pierwsze dlatego, że kupowanie dżinsów nie powinno zabierać dwóch godzin z życia, a po drugie, bo zacząłem sobie robić wyrzuty: "A może źle wybrałem? A może trzeba było iść do innego sklepu?".

Dlatego maksymaliści mają większą skłonność do depresji?

- To moja spekulacja. Nie mam na to twardych dowodów poza tym, że ci, którzy osiągają wysokie wyniki na skali "maksymalizowania", mają też wysokie wyniki w testach na depresję. Ja to wiążę właśnie z obwinianiem się. Bo proszę zobaczyć: kiedy przyniesie pani wino na kolację do znajomych, które kupiła pani w sklepie, gdzie było tylko sześć rodzajów win, to kto będzie odpowiedzialny za to, że wino było niesmaczne?

Sklep?

- Brawo! "Mieli taki mały wybór!". Ale kiedy przyniesie pani wino ze sklepu, w którym jest kilka tysięcy win, a wybrane przez panią wino okaże się paskudne, to czyja to wina? Pani! Jeśli wybierze pani "źle" w świecie niekończących się możliwości, to będzie pani obwiniać za to siebie. Bo świat zrobił wszystko, żeby dać pani wybór. A pani "poniosła klęskę".

Czy to, o czym rozmawiamy, to nie jest tak naprawdę bolączka ludzi zamożnych?

- Większość ludzi na świecie dałaby się pokroić za to, żeby mieć takie dylematy. I kiedy wygłaszam wykłady na temat paradoksu wyboru, to zwykle zaczynam tak: "Zaraz opowiem państwu o pewnych problemach, ale miejcie na uwadze, że to będą problemy związane z dostatkiem".

Chociaż problem z wyborem nie wynika automatycznie z ilości posiadanych pieniędzy. Poza tym dzisiaj nie tyle chodzi o kasę, ile o zasoby i dostęp. Nawet ludzie bardzo biedni mają w domu komputer, internet, muszą zdecydować, z jakich portali newsowych będą korzystać. 50 lat temu, nawet jeśli byłeś nieziemsko bogaty, to nie miałeś takich możliwości, jakie ma teraz przeciętny człowiek. Pamiętam czasy, kiedy nie kupowało się telefonu, tylko wypożyczało aparat od jednego jedynego operatora. Robili to i bogaci, i biedni. Dzisiaj wybór komórki to jakiś obłęd, który również dotyka ludzi mniej zamożnych.

Z Amitaiem Etzionim, twórcą komunitaryzmu, rozmawia Andrzej Lubowski: Kupuj mniej, uwolnij się


Kluczem do szczęścia są małe wymagania?

- Widzi pani tył mojej koszulki? Studenci ozdobili mi ją takim hasłem na zakończenie roku. To cytat z mojej książki. Kiedy masz mały wybór, masz też małe wymagania. Ale kiedy liczba opcji wzrasta, to i wymagania zaczynają rosnąć. Bo nabierasz przekonania, że jedna z tych opcji musi być idealna. Niech pani sobie przypomni czasy komuny w Polsce. Gdy były tylko dwa gatunki chleba do wyboru, tylko idiota mógł pomyśleć, że jeden z nich jest "idealny". Cieszył się, że w ogóle będzie mógł zjeść kanapkę.

Sugeruje pan, że lepiej by nam było w komunie?

- Nie nawołuję do zmiany systemu. Jest oczywiste, że ludzie, którzy w ogóle nie mają wyboru albo którym jest on znacznie ograniczony, też są zagrożeni depresją. A już na pewno są bardzo nieszczęśliwi, bo tracą poczucie kontroli nad swoim życiem. Ja namawiam do zmiany strategii. Chodzi o umiar.

Maksymaliści mają się stać satysfakcjonalistami? To możliwe?

- Tak, dla własnego dobra, ale też dla dobra tzw. ogółu. Nie sądzę, że jest możliwe, byśmy wrócili do świata ograniczonego wyboru. Myślę, że jeśli chodzi o poszerzanie opcji, to będzie coraz gorzej. Dziesięć lat temu tylko promil ludzi kupował w internecie, dzisiaj sieć to główne miejsce zakupu dla rzeszy ludzi. Proszę zwrócić uwagę, jak portale randkowe zmieniły sposób poszukiwania życiowych partnerów. Nie tak dawno kogoś takiego szukało się na uczelni, we własnym środowisku, przez znajomych, w klubie sportowym. Dzisiaj możesz go znaleźć wszędzie.

Czy maksymalista może stać się satysfakcjonalistą? Amerykańska dziennikarka Lori Gottlieb swego czasu napisała bestseller "Wyjdź za niego za mąż" ("Marry Him"). Opisała tam swoje poszukiwania idealnego partnera. Dobijając czterdziestki, zdała sobie sprawę, że jest sama i jeśli chce mieć rodzinę, to jest to ostatni dzwonek. Zaczęła więc pytać różnych "ekspertów", co ma zrobić. Na koniec trafiła do doradcy matrymonialnego, który poprosił ją, by sporządziła listę pożądanych cech partnera. Zobaczywszy tę długą listę, roześmiał się i rzekł: "Załóżmy, że na całym świecie jest pięciu mężczyzn, którzy spełniają pani kryteria. Załóżmy nawet, że uda się pani odnaleźć jednego z nich: jaką ma pani gwarancję, że on panią zechce?". Wtedy ją olśniło. Zrozumiała, że strategia szukania "ideału" w niczym jej nie pomoże i że może pora zacząć rozglądać się za tym, co "wystarczająco dobre".

Jak to zrobić w praktyce?

- Trzeba ćwiczyć. Na początku nowe wybory będą uwierać, bo z tyłu głowy będzie myśl: "A mogłem lepiej...". Ale nie wolno się poddawać presji. Powiedzmy, że komuś jest obojętne, jakie płatki je na śniadanie, byle były "bez cukru". Idzie do sklepu, bierze pierwsze z napisem "bez cukru" i wrzuca do koszyka. Nie musi czytać spisu składników na każdym z 300 pudełek. Natomiast wielką trudność sprawia mu kupowanie garnituru. Wtedy zaproponowałbym, żeby podszedł do kupna garnituru podobnie jak do płatków. Co jest kluczowe? By był wygodny i z dobrego materiału? I teraz już wiadomo, co trzeba robić.

Ale to nie jest bezbolesny proces. Nie da się w jednej chwili zmienić nawyków, którym się hołdowało latami. Z czasem zaczną się jednak pojawiać korzyści: podejmowanie decyzji stanie się mniej stresujące i okaże się, że to, co "wystarczająco dobre", naprawdę takie jest. Starsi ludzie to wiedzą, dlatego często są bardziej zrelaksowani od młodszych!

Czy zna pan jakieś firmy, które ograniczyły klientom wybór, bo zorientowały się, że zbyt wiele opcji im nie służy?

- Są takie, ale zwykle nie robią tego, by uszczęśliwić klientów. Chodzi im głównie o pieniądze. Niedawno jeden z największych amerykańskich deweloperów zaprosił mnie na prezentację. Kiedy zgłasza się do nich klient, oferują mu około sześciu typów domów do wyboru. Klient wybiera model, a potem przechodzi do centrum projektowania wnętrz i wybiera dalej: podłogi, wykładzinę, glazurę, okna, hydraulikę itd. W sumie w każdej kategorii jest z milion opcji. Wybieranie zajmowało ok. 20 godzin. Deweloper stwierdził: za długo; nie stać nas na to, by pracownik tyle czasu poświęcał jednemu klientowi. Po dramatycznej redukcji liczby opcji decydowanie o wyglądzie domu zajmuje około czterech godzin.

Miej mniej, żyj bardziej - minimalizm w kilku mitach


Coś jeszcze z tego wyniknęło?

- Okazało się, że większość klientów, mając mniejszy wybór, decyduje się na droższe rzeczy. Przychody firmy więc wzrosły. No i klienci po zmianie byli bardziej zadowoleni z usług.

W Stanach istnieje też sieć supermarketów o nazwie Costco. Konkurują z Walmartem, z tym że w Costco klienci bardzo lubią robić zakupy; traktują je jak piątkowe wyjście na miasto, by się rozerwać. A Walmartu nie znoszą. Dlaczego? Między innymi dlatego, że Costco oferuje znacznie mniejszy wybór towarów. Wątpię jednak, żeby takie ograniczanie opcji dla uszczęśliwienia klientów stało się globalnym trendem.

Swoją książkę napisał pan dziesięć lat temu, wiele się od tego czasu zmieniło.

- Jeśli chodzi o wybór, jest coraz gorzej. Taki internet na przykład, poza niewątpliwymi plusami, pogarsza samopoczucie nie tylko maksymalistom, ale też tym, którzy mają skłonność do porównywania się, zwykle na swoją niekorzyść.

Chodzi panu o media społecznościowe? O to licytowanie się, kto gdzie był, co kto osiągnął?

- Między innymi. Kiedyś mogliśmy porównywać się z sąsiadem, z kolegą z pracy czy ze studiów, dzisiaj porównujemy się z całym światem. I coraz więcej ludzi gorzej to znosi. Cała ta cudowna technologia czyni nasze życie bardziej skomplikowanym i mniej satysfakcjonującym.

Nie można jakoś uciec od porównywania się?

- Nie można. To się dzieje automatycznie. Co gorsza, zwykle mamy skłonność, by porównywać się do tych, którzy mają lepiej. Przez to sami czujemy się gorzej. Chociaż... może mam jeden taki patent...

Jaki?

- Praktykowanie wdzięczności. Codziennie wieczorem można wypisać trzy, cztery rzeczy, które wydarzyły się w ciągu dnia i za które warto podziękować. To może być coś skromnego, na przykład ta rozmowa, którą teraz prowadzimy. Taki nawyk pozwala się koncentrować na tym, co dobrego nam się przytrafia, a nie na tym, co nas rozczarowuje albo czego nam brakuje.

Pan robi te ćwiczenia?

- Ja ich nie potrzebuję. Należę do tych szczęściarzy, których nigdy nie interesowało, jak wypadam w porównaniu z innymi czy jak inni mnie oceniają. Jestem za to bardzo wdzięczny losowi, choć może raczej powinienem podziękować rodzicom. Na pewno nie ma w tym mojej zasługi.

Nie myślał pan nigdy o tym, żeby zrobić dużą kampanię społeczną wokół wystarczająco dobrego życia? To by zdjęło ciężar z tylu ludzi.

- Świetny pomysł, choć mało realny. Pojęcie "wystarczająco dobre" jest szalenie nieamerykańskie! Poza tym z kim miałbym to zrobić? Moich studentów bardzo trudno przekonać, że maksymalizowanie to droga do cierpienia. Zwykle słyszę, że jestem stary i może ja mam z tym problem, ale oni wiedzą, jak to się robi.

I co pan na to?

- Odpowiadam im: "Tak świetnie wam idzie! Jeszcze nigdy statystyki studentów korzystających z terapii nie były tak wysokie. Brawo!". To zwykle zamyka im usta.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dorota Kwiatkowska-Rae

Obejrzałem film "Thais". Film o pokusach, chrześcijaństwie, ascezie, filozofii, pogaństwie i rozpuście. Po raz pierwszy zetknąłem się tam z aktorką, która - poza aktorstwem - tak hojnie prezentowała swoje wdzięki. Okazało się, że to Dorota Kwiatkowska-Rae i dawno temu wyjechała z Polski. Piękna, faktycznie. Chyba obok Marii Probosz, najwspanialsza dama aktu w polskim kinie. Obejrzałem jeszcze dwa filmy z jej udziałem: "Akwarele" oraz "Widziadło". "Thais", mimo ciekawej problematyki i wspaniałych aktorów, jednak nie ujął mnie mocniej. Motyw miłości i jej odmian (od apage po erotyczną) jest tak pulsujący, a nie został dobrze wykorzystany. Pokusa i zwycięstwo Natury nad myślą i ascezą mnicha oraz z kolei zwycięstwo wiary nad seksualnością Thais to motyw, który powinien odżyć w naprawdę dobrej produkcji. Książki - na motywach której powstał film - nie będziemy recenzować. Mógłbym równie dobrze pisać o całej filozofii czy pismach św.

Piękno

To chyba jedne z najpiękniejszych zdjęć, jakie widziałem. To prawdopodobnie Ukrainka. Wspaniałe zdjęcia, delikatne, z uczuciem i ciepłem. Wyjątkowej urody kobieta. Nawet moja baba nie była zazdrosna to takie dzieło sztuki.