Moja matka była moim katem. Mój starszy brat był moim katem. Moje życie z nimi było stałym cierpieniem, które potem niestety wpływało na moje całe życie, jak i na życie bliskich mi osób. Do teraz. W końcu nadszedł czas, gdy zdołałem podnieść się z tego wszystkiego. Wiedziałem wiele wcześniej. Ale wiedzieć to jeszcze nic. Trzeba to przeżyć i nareszcie to się wypełniło, a także potrafię o tym mówić.
Przyczyną wszystkiego była... matka. Z matką najpierw mamy styczność. To ona ma nas obdarzać ciepłem, miłością. Powinna przynajmniej. Czy mogę ją usprawiedliwiać? Być może sama nie otrzymała tego, co powinna. Choć jej matka, a moja babcia, dała mi poczucie miłości, bezpieczeństwa. Nie znam przyczyn wykraczających poza mój życiorys.
Od początku mego dzieciństwa, nie otrzymywałem od matki ciepła, miłości. Nic. Zawsze byłem tym gorszym dla niej, zawsze to mój starszy brat był dla niej jej dzieckiem. Nigdy nie miałem poczucia, że traktuje mnie jako swoje. Zwierzę czuje, a co dopiero dziecko. Czułem to odrzucenie. Czułem się gorszy, niekochany, wzgardzony. Zabiegałem o miłość. Jak każdy, a szczególnie jako bezbronne stworzenie, łaknąłem miłości, opieki, ciepła. Otrzymywałem w jakiejś części substytut od babci, wujka. Oni spełniali dla mnie wzorce matki i ojca. Nie znam przyczyn, dlaczego matka tak mnie traktowała. Być może obwiniała mnie za to, że rozpadło się jej małżeństwo. W końcu, wyprowadziła się od męża, nosząc mnie w brzuchu. Konflikt pomiędzy nią a jej mężem (a moim ojcem) przeniosła na mnie. Karała niewinne dziecko za to, że nie potrafiła ułożyć sobie życia. Stałem się workiem do bicia, emocjonalnym bębnem do walenia dla niej, a także dla mojego starszego brata. Sprawiali abym czuł się gorzej, znęcali się nade mną, aby się poczuć lepiej. Nigdy nie nawiązała ze mną więzi. Nigdy nie obdarzyła uczuciem. Niestety ojciec również - choć w przypadku chłopca mniej ważny - nie utrzymywał ze mną kontaktu. Za to kontaktował się z moim starszym bratem. Dla każdego byłem gorszy. Jedynie dla babci i wujka byłem kimś. Matka nauczyła brata znęcać się nade mną. Być może również obwiniał mnie za to, że nie ma ojca w domu. Nie wiem jakie rzeczy słyszał od matki. Być może słyszałem co mówiła do niego, ale nie pamiętam. Wiele rzeczy sobie teraz, po tym przełomie, procesie, przypomniałem, pamięć nagle się otworzyła, ale część rzeczy na pewno się zatarła. Nie wiem jakie rzeczy słyszał brat od ojca. Jeśli ojciec nie przyznawał się do mnie, to - znając jego, a był też i okrutnym człowiekiem, nieodpowiedzialnym za swe słowa - na pewno mówił coś bratu. Bywa także tak, że dziecko starsze jest zazdrosne o młodsze, że to odbierze mu uwagę. Wszystko to powodowało, że starszy brat znęcał się nade mną. Gdy jedno złe wobec mnie mu się udało, uznał, że tak można dalej. Za przyzwoleniem matki. Na czym to polegało? Na przykład niszczył mi rzeczy, zabawki, które były dla mnie szczególnie cenne. Dorosłemu może to się wydawać niczym szczególnym. Wejdźcie jednak w świat dziecka. Dziecka, które nie jest kochane ani przez matkę, ani przez ojca, ani przez brata. Żyje w swoim świecie, odizolowane, krzywdzone, bo ten świat wokół niego jest zimny i okrutny. To co ma, oprócz marzeń o lepszym świecie i lepszym życiu, to ulubiona zabawka, ulubione buty, czy instrument. Bo nic innego nie należy do tego dziecka. I to wszystko, metodycznie jest mu niszczone, odbierane. Ostatnia zabawka, nadzieja. Brat niszczył mi rzeczy, które szczególnie mi się podobały. Nie to pewnie było najgorsze. Ale to, że gdy chciałem się poskarżyć mamie, szukałem zrozumienia, pocieszenia, sprawiedliwości, to co dostawałem? Mama nie tylko, że bagatelizowała to, ale... śmiała się ze mnie. Z moich łez, z mojego poczucia krzywdy... Nie było dla mnie sprawiedliwości. Gorycz przelewała się we mnie, swiat dla mnie czerniał, zamykałem się. To mama? Tak się zachowuje mama? Nie. To była tylko moja rodzicielka. Trudno nazwać ją mamą. Nie dbała o to, aby dzieci wraz z wiekiem poznawały odpowiednie dla nich rzeczy. Przypominając sobie wszystko, zrozumiałem moją fascynację śmiercią, cmentarzami, grobami, średniowiecznymi obrazami pełnymi kości, czaszek i wszechobecny czarny humor. Humor, ponieważ tą śmierć tak sobie dosładzałem, tylko tak umiałem się bronić. W domu był album o Majdanku. To na pewno nie była książka dla małych dzieci. Czy ktoś tego pilnował? Nikt. Jako 5-cio letnie dziecko oglądałem więc zdjęcia na których były stosy wychudzonych trupów, kości spalonych w krematorium ciał, stół sekcyjny do wyciągania złota z pomordowanych, pomieszczenia do gazowania więźniów, miejsca kaźni, tortur, rozstrzelań. Umiałem bardzo wcześnie czytać, więc czytałem treść, jak i podpisy pod zdjęciami. I wielokrotnie powracałem do tych zdjęć. To nie są rzeczy dla tak małego dziecka. To trzeba nie mieć wyobraźni, albo w ogóle nie zajmować się wychowywaniem dziecka, aby przeoczyć takie rzeczy. Bardzo często przeglądałem ten album. Widziałem śmierć. Widziałem ciało traktowane jak rzecz. Ciała umęczone, sponiewierane, wychudzone. Może i ja się tak czułem, umęczony. Te widoki przedstawiały moje uczucia, gnębionego i wzgardzonego dziecka. Było takie zdarzenie, które - jak się okazało - jest jednym z najgorszych w moim życiu. Niesamowite, ale pamiętam to tak dokładnie, jakby działo się przed chwilą... Gdy wyobrazić sobie dziecko z jego mentalnością, z jego światem, to można zrozumieć, czym to było dla kogoś bezbronnego. Pewnego wieczoru moja rodzicielka posmarowała mi chleb masłem i dżemem. Najwidoczniej mi nie smakowało. Choć byłem zawsze grzecznym dzieckiem, to dziecko posiadające głód miłości, nie dostające tej miłości, będzie zabiegać o uwagę matki. Przecież matka jest najważniejszą osobą w życiu dziecka. To kobieta głównie wychowuje dziecko. To ona ma być mu najbliższa. Jeśli bycie grzecznym nie wystarczało, trzeba było zrobić coś innego. To zrozumiałe. Ale niestety nierozumiane przez wielu rodziców. Co zrobiłem z tą kromką chleba? Otworzyłem drzwiczki pieca kaflowego, które były na wysokości mojej głowy. Wrzuciłem na palące się węgle ten chleb. Ogarnęły go płomienie. To, co zrobiła matka w tym momencie, prześladowało mnie długo. Jak się okazało, całe życie... Jak jedno zdanie powiązane z symboliką, z ówczesnym doświadczeniem, może zmienić życie człowieka i zdeterminować... Usłyszałem tylko za plecami jej słowa: "To grzech śmiertelny. Nieodwołalny. Spaliłeś ciało Jezusa. Pójdziesz za to do piekła." ... Odwróciłem się przerażony. Dziecko już w tym wieku zna symbolikę piekła. I nie jest to dla dziecka symbol. Każde dziecko się sparzyło i znało ten ból. W piekle zaś, jak wszędzie mówiono, cierpi się ognie piekielne. Pali się ciało żywym ogniem. Wieczność. Dobrze wiedziałem, co to grzech śmiertelny, bo dobrze znałem ze zdjęć śmierć. I ogień, który trawi ciało. Widziałem, co ogień pieców krematoryjnych robi z ciałem. Znałem obrazy piekielne prezentowane w sztuce pokazywanej w telewizji. I w tym momencie moja własna matka mówi mi, że ja tak skończę. Że od tego nie ma odwrotu, że nigdy już nie naprawię tego co zrobiłem. To grzech, jakiego nigdy nie zmażę. Wykonało się. Zostałem posłany na śmierć, na cierpienie. Jednym uczynkiem. W takim wieku o tym "zdecydowałem". Nieświadome wielu rzeczy dziecko usłyszało, że to co wydawało się rzeczą błahą, zaważyło na jego życiu. Na zawsze. Stało się przyczyną jego przyszłego, wiecznego, niewyobrażalnego cierpienia po śmierci. Śmierć wielokrotnie przeżywana. Niewiarygodne, ale jeszcze teraz to wspomnienie wywołuje u mnie reakcję ciała, przyśpieszone bicie serca, niepokój. Jak głupi są rodzice, którzy straszą swoje dzieci, że ktoś je zabierze, że przyjdzie potwór, że... umrą w ogniu piekielnym. Cokolwiek. Jak można straszyć dziecko... Prawda została odkryta. Prawda, która prześladowała mnie całe życie. Lęk z dzieciństwa, który dopadał mnie i pchał do różnych rzeczy, mimo, że nie rozumiałem dlaczego. Śmierć stała się dla mnie obsesją. Próbowałam - podświadomie - poznać ją jak najmocniej. To był mój sposób, aby się z nią oswoić, aby może ją przechytrzyć, stać się jej przyjacielem. Dopiero teraz zrozumiałem swoje wybory życiowe. Starałem się znaleźć, szukać siebie, prawdy o sobie. Może dlatego poszedłem na filozofię? Może szukałem odpowiedzi? Tego nie wiem do końca. Na pewno śmierć była w moim życiu. Fascynowały mnie średniowieczne obrazy, rysunki czaszek, szkielety. Śmierć traktowałem nie jako przejście, ale jako fizyczny rozpad ciała. Pamiętam, że w wieku 6 lat miałem sny o - jak to się mówi - kościotrupach. Potem w wieku 11 lat miałem okropny koszmar. Noc, żarzące się czerwone jak krew hałdy, na których leżały tysiące, zwały szkieletów. Obudziłem się ze strachem. Płakałem. Bałem się. Gdy w dorosłym życiu zacząłem robić filmy dokumentalne, to ja głównie wynajdowałem tematy. Trzy filmy dotyczyły śmierci, cmentarza, grobu. Zupełnie podświadomie. Film o cmentarzu był przypadkiem, gdy go odkryliśmy za ogrodzeniem. Ale był dla mnie fascynującym. To dosięgnięcie tego, od czego się chciało uciec, a co tak wciągało na siłę. Potrafiłem zarazić kolegę jakimś tematem, skłonić do podążenia za mną. Moje dążenia stawały się dążeniami innych. Potem kolegów i dziewczynę ciągałem po cmentarzach. Starych, żydowskich, zabytkowych. Sam również odwiedzałem kirkuty, Majdanek. Interesowała mnie tematyka holocaustu. Pomijam, że rodzina przyłożyła się do ratowania sąsiadów. Ale wszystko miało swoje źródło w dzieciństwie.. Jak niepozorne wydarzenie - dla kogoś kto nie przyjrzałby się temu z wnikliwością - zaważyło na całym moim życiu. W mojej wyobraźni, ten palący się chleb to palące się moje ciało. To moja śmierć. Gorzej, ponieważ śmierć nie była w moich myślach końcem cierpienia. Śmierć oznaczała początek wiecznej męki. Rozpad, rozkład. Gdy zmarł mój ojczym, śniło mi się rozczłonkowane jego ciało. Gdy zmarł mój ojciec, jego ciało w kawałkach, w zielonej trumnie. Gdy rozstałem się z kobietą i mocno mnie to zabolało, również śniłem o zwłokach, fragmentach ciała. Przez 31 lat ciągle mnie to prześladowało... Potrafiłem tak tym operować (podświadomie), że moi znajomi również żartowali wobec mnie o śmierci. Moja rodzicielka to okrutna, głupia kobieta. Niestety. Nie potrafiła i nie umiała wychowywać dzieci. Nie powinna była mieć ich w ogóle. Albo się dzieci kocha, albo lepiej nie sprowadzać ich na świat. Nie, nie żałuję, że żyję. Choć tak chyba bywało, gdy miałem 8-10 lat. Moje cierpienie wówczas przerastało mnie. Dobrze także wiem, że choć jedni doświadczyli ode mnie chłodu, to także sprawiłem radość wielu osobom w moim życiu. Ale naznaczone było przez 36 lat cierpieniem. Matka robiła wobec mnie potem równie okropne rzeczy. Stale słyszałem, jaki to mój ojciec jest zły. I jednocześnie porównywała mnie do niego. Nie można było tego odczytać inaczej jak to, że ja także jestem zły, głupi. Dziecko od matki... Stałem się dla niej celem dla ujścia jej złości wobec jej byłego męża, wobec jej niepowodzeń. Uczyniła ze mnie jego substytut i gnoiła mnie. Pamiętam, jak wyprowadzaliśmy się ze wsi do miasta. Oznaczało to dla mnie oderwanie się od mojej ukochanej babci i wujka. Czy w ogóle szanowała moje uczucia? Pamiętam jak płakałem, wręcz wyłem z żalu i płaczu, że chcę do babci. Przedrzeźniała mnie, na siłę zabrała. Jej złość, agresja, były ogromne. Nic nie wytłumaczyła, zupełnie pominęła moją miłość do babci, moje łzy, moją gorycz. Płakałem ogromnie. Moje łzy dziecka nic nie znaczyły. Wiedziała, jak bardzo kocham babcię, jak mi jej brakuje. I czy chociaż raz zawiozła mnie do babci? Ani razu. A to było ledwie 15 km i można było dojechać autobusem... Minęło kilka lat. Przez ten czas czułem się okropnie. Osamotniony. Nie miałem nikogo. Nikogo, kto by mnie przytulił, kto by mnie kochał, kto by zadbał o mnie, wysłuchał, obronił. Byłem przecież kilkuletnim dzieckiem. Brat był starszy o 3 lata. W wieku młodzieńczym siły się wyrównały, ale wtedy byłem dla niego dużo słabszy. Byłem wyśmiewany, poniewierany. Zamknąłem się jeszcze bardziej. Dużo milczałem. Dużo czytałem książek. Moimi bohaterami byli ludzie osamotnieni. Identyfikowałem się z nimi. Musiałem stworzyć w swojej wyobraźni świat dla siebie. Miałem ledwie 8-10 lat, myślałem o tym, aby uciec z domu i podróżować gdzieś. Nie mogłem wytrzymać. Nie widywałem się z nikim mi bliskim. Potem matka wyszła za mąż i alkoholik oraz kobieta kłótliwa (matka) wprowadziły chaos, terror, krzyki w domu. Tak postępuje matka? Co dziecko ma zrozumieć? Co dziecko winne? Że nie ma życia, że chodzi głodne, że nie ma za co kupić jedzenia? Straszne to były lata dla mnie. Może dlatego tak potem przywiązywałem się do rzeczy, żyłem oszczędnie. Bo tylko to miałem. Bo tylko na sobie mogłem polegać. To niszczenie mi przez brata rzeczy, odbieranie wszystkiego, ta samotność, świadomość, że zjem coś więcej, na coś będzie mnie stać tylko, jeśli sprzedam butelki. Pomimo wszystkiego dobrze się uczyłem, byłem grzeczny w szkole. Choć pewnie mógłbym osiągnąć więcej, ale moje myśli pogrążał się w marzeniach. Takie marzenia na jawie, uciekałem myślami do miejsc wyobrażonych sobie, gdzie byłbym szczęśliwy, gdzie byłbym kochany. Zamiast tego po szkole musiałem wracać tam, gdzie mieszkałem... Marzyłem, byleby tylko odsunąć się od tego, co było wokół mnie. Gdy podrosłem, miałem 11 lat, zacząłem sam jeździć do babci. Wyjeżdżałem w piątek, wracałem w niedzielę czy poniedziałek przed szkołą. Uciekałem tam, gdzie byłem akceptowany. Całe szczęście, że w tej patologii miałem babcię i wujka. Gdyby nie oni, pewnie skończyłbym w kryminale. Co moja matka robiła? Za każdym razem jak wracałem, urządzała mi awantury. Nigdy nie wiedziałem dlaczego. Nie podobało jej się, że tam jeżdżę. Że jeżdżę tam, gdzie jestem kochany. Nie znosiła, jak się z czegoś cieszyłem. Tak samo jak brat. Starała się mi odebrać wszystko co było dla mnie cenne. Moja rodzicielka mnie nienawidziła. Dowiedziałem się również niedawno, że urządzała awantury mojej babci (swojej matce) oraz mojemu wujkowi (jej bratu). O co? O to, iż przez te weekendowe wyjazdy...opuściłem się nauce!... Bzdura totalna. Byłem inteligentnym dzieckiem. Miałem świadectwa z czerwonym paskiem. Mój starszy brat był zaś osobą, która nie przyswajała za dużo wiedzy. Jechał stale na trójach. Ale dla niej to on był kochanym synem. Ja byłem ten najgorszy. Nijak nie było możliwe uzyskanie akceptacji. Za wszystko byłem nienawidzony. Uczynili sobie ze mnie odreagowanie na swoje kompleksy. Brat mi dokuczał, wyśmiewał, niszczył. Gdy miałem komunię, zabrał mi potem wszystkie otrzymane przeze mnie pieniądze. Kupił rzeczy dla siebie i dla matki. Przypodobał się jej za moje pieniądze. Matka oczywiście była nim zachwycona. Nikt nie zwracał uwagi, że płaczę, bo mi wszystko odebrano. W któreś wakacje, gdy byliśmy na wsi, pojechałem z nim i jego starszym kolegą, nad rzekę. Rowerami. Tam jego kolega pobił mnie. Sponiewierał po żużlu. Byłem cały zakrwawiony. Co robił w tym czasie mój brat. Siedział, obserwował i śmiał się. Spuścili mi na domiar tego powietrze z kół i wracałem piechotą. Spłakany, pobity. Nawet w najbardziej patologicznych rodzinach rodzeństwo może liczyć na siebie. Ja nie mogłem. Co więcej, jeszcze on był czynnikiem prowokującym zło. Moje życie to była stała agresja i nienawiść matki wobec mnie, potęgowana przez brata, który postępowaniem matki wzbił się w bezkrytyczny narcyzm i sadyzm. Zostało mu to do tej pory niestety.
Ojciec odezwał się do mnie, gdy miałem 14 lat. Później będzie o nim, bo był także człowiekiem, który nie dbał o mnie, a wyłącznie o siebie. Matka stale o wszystko mnie obwiniała, oskarżała, wyzywała. Jako starszy już, mówiłem swoje. Ale nadal powodowało to nerwy i okropną atmosferę. Do tego ojczym alkoholik. Uderzył mnie tylko kilka razy. Później byłem już za duży i za silny, aby się odważył. Potrafiłem się bronić. Matka i jemu potem nie dawała żyć. Nie pomogła mu wyjść z nałogu, a tylko go wpędzała w to głębiej. Jej kłótliwość była nie do wytrzymania. Nie potrafiła opiekować się żadnym dzieckiem. Nic ją nie interesowało. Byłem niepewnym siebie młodzieńcem. Miałem kompleksy z powodu swej urody. Dojrzewałem, więc wszystko wówczas było nieforemne. Matka ze mną nie rozmawiała, nie zapewniła o czymkolwiek. Byłem tylko wyśmiewany... Przez brata, przez matkę. Z powodu odstających uszu, dużego nosa. Wszystko potem się unormowało, ale wtedy spotykałem się tylko z szydzeniem. I to nie od obcych, nie w szkole. Ale od własnej rodziny... Chcieli czuć się lepiej moim kosztem. I pewnie czuli się. Potem trochę ciepła dały mi kobiety. Gdy się okazało, że piękne, mądre kobiety zakochują się we mnie, doceniają moją inteligencję, urodę, poczucie humoru, poczułem się lepiej ze swoim wyglądem. To im powinienem być wdzięczny. Obcy ludzie zrobili dla mnie więcej dobrego niż matka czy ojciec kiedykolwiek. Od matki stale słyszałem złe słowa o ojcu. Niestety znalazłem się w takiej sytuacji, że i babcia nie uchroniła się od tego. Od niej również słyszałem złe rzeczy o dziadku. Ojciec także uczynił sobie ze mnie worek emocjonalny. Wszyscy tylko mówili do mnie, żalili się, mówili okropne rzeczy o innych. Ale nikt mnie nigdy nie chciał wysłuchać. Wykorzystywali mnie po prostu jako niemego spowiednika. Nikogo z rodziny, poza babcią i wujkiem, nie interesowało moje życie. Choć i oni, prości ludzie, nie zdołali mi zapewnić wszystkiego. A ja miałem dość. Dość tego, że mówi się do mnie tak okropne rzeczy, których słuchać nie chciałem. Rozmawiać to ja mogłem ze swoją dziewczyną, z kolegami. Choć przez te lata szydzenia ze mnie, poniewierania, bałem się mówić o swoich uczuciach. Życie trwało. Brat nawet jak się wyprowadził, dalej uważał, że może kontrolować moje życie. Pamiętam, jak powiedział do mnie (gdy już byłem po studiach), że ze swoją dziewczyną zdecydowali, że będę robił doktorat... Tupet niemożliwy. Powiedziałem mu, żeby sam poszedł na studia i wtedy może robić co chce. Niestety, jak to bywa i to znany mechanizm, człowiek w pewien sposób uzależnia się od swego kata. To syndrom żony alkoholika czy syndrom sztokholmski. Do czasu, oczywiście. W wielu kwestiach zawodowych, finansowych, słuchałem rad starszego brata, który całe życie gnębił mnie, niszczył. Co gorsza, widziałem wówczas tylko wtedy to, że stara się być starszym bratem, który dzieli się doświadczeniem. Wprowadził mnie parę razy na manowce, parę razy jego rady mi się przydały. Ale nie o to chodzi. To były pomniejsze sprawy. Najgorsze to, że nie widziałem, że on działał dalej w taki sposób (nauczony tym co było w dzieciństwie), abym zawsze miał gorzej niż on. Zawsze ta zazdrość, zawiść. Dążył do tego zawsze, aby z tego co robię, on miał korzyści. Był i jest interesownym człowiekiem. I nigdy nie chciał, abym miał coś, czego jemu brakowało... Czyli wtrącał się w moje związki, odkąd rozpadło mu się małżeństwo i rozstał się z kolejną partnerką (nota bene to także opowieść o tym, co zrobił). Gdy byłem z młodszą kobietą od siebie, słyszałem od niego, żebym ją zostawił bo dla mnie za młoda. Co mu do tego było? Właśnie to, że byłem z nią szczęśliwy. Później z kolei torpedował mój kolejny związek. Z prostej przyczyny. Owa kobieta wiedziała o nim pewne rzeczy. On nie wiedział, że ona mi wyjawiła i starał się usilnie o to, aby zakulisowo mieszać w tym. Związek był krótki i miałem gdzieś to, co on robił. Rozpadł się bez jego pomocy. Wobec następnej mojej kobiety dopuścił się nawet tego, że zażartował z podtekstem seksualnym. I również czynił starania, aby nie było mi dobrze z kobietą. Stale się wtrącał i usiłował uczynić tak, że skoro on nie ma kobiety, to i ja nie powinienem mieć. Oczywiście na nic mu to, ponieważ nic sam nie zdziała pomiędzy dorosłymi ludźmi. Ale sam fakt. On nie potrafił stworzyć żadnego związku, to był zazdrosny, że ja mam. Nie wyzbył się tego przez całe życie. Kiedyś poprosił mnie, abym został ojcem chrzestnym jego dziecka. Zostałem. Czy nauczył dziecko nawiązywania relacji ze mną? Skądże. Swoim zachowaniem skrzywdził i dziecko. To, co stało się z jego partnerką, matką jego dziecka, to osobna historia. Zachorowała psychicznie. Domniemam, że do spraw z jej dzieciństwa, być może obciążeń genetycznych, dołożył się i on.
Ojciec? Po 12 latach jego obsesji, jadu wyrzucanego na innych, wysłuchiwania jego nienawiści oraz patrzenia że właściwie jestem mu tylko potrzebny z powodów czysto materialnych i egoistycznych - nie wytrzymałem. Zakończyłem z nim kontakt i wyjechałem. Nie byłem w stanie tego dłużej znosić. Po tym, co mu napisałem, niczego nie przyjął do siebie. Po wielu latach uznał, że byłem niewdzięczny. Za to co zrobił dla mnie dobrego (nawet, jeśli po prostu kierował się swym interesem), podziękowałem mu. Ale dłużej nie umiałem tego wszystkiego znosić. Choć chyba relacja z nim była dla mnie łatwiejsza. Skoro potrafiłem wyrazić wobec niego to co czuję, bez takiej długiej drogi i męki. Znałem go dużo krócej niż matkę i nie zdołał skrzywdzić mnie w taki sposób. Po prostu nie było go przy mnie w moim dzieciństwie. Mój brat jego nieodrodnym synem. Jest tylko tam, gdzie czuje interes dla siebie. Kiedyś obiecał mi, że mi da pokój na 2 tygodnie. Zrezygnowałem z mieszkania, aby poszukać następnego. Po 2 dniach, bez rozmowy ze mną, przeniósł mnie do swojej teściowej. Kosztowało mnie to z pewnych przyczyn wiele zdrowia. Gdy rok później chciał, abym pilnował mu syna przez miesiąc, mówiąc że mogę u niego mieszkać ile chcę, miałem w pogardzie jego udawaną hojność i hipokryzję. Niestety gnębiony, zastraszany w dzieciństwie, będący spowiednikiem dla wszystkich z ich nienawiści, problemów, za długo pozwalałem na to, aby wielu ludzi mnie tak traktowało. Wszyscy kładli na mnie swoje ciężary. Nikt nie chciał ich zdjąć ze mnie. Sam nie umiałem wszystkich zdjąć nawet wobec kobiet, które kochałem. Poniżany w dzieciństwie, obawiałem się, że ocenią mnie przez to gorzej. Choć gwoli sprawiedliwości dodam, że to zależało wiele od kobiety. Były kobiety wobec których potrafiłem wyznać miłość, jak i coś powiedzieć. Były i takie, wobec których mało się otworzyłem, ponieważ pewne zachowania również z ich strony powodowały, że zanim miałem czas się otworzyć, już się wycofywałem. Po prostu jedne Na różnych ludzi się trafia i na różnych trafiały moje kobiety. Jednak im bardziej kochałem (czyli im dłużej trwał związek), tym wyższy stawiałem mur.
Skończyło się tak z moją rodziną, że ostatecznie wypowiedziałem wszystkie moje krzywdy. Wobec moich katów. Jak zrobiłem to kiedyś wobec swego ojca za pomocą listu, tak wobec matki i brata uczyniłem to osobiście. Wypowiedziałem słowa o tym, że jej nienawidzę. I nawet w tym momencie usłyszałem "nie możesz tak mówić". Nawet w tym momencie chciała stłamsić moje uczucia. Dlaczego nie mogę tego powiedzieć? Dlaczego? Skoro tak czułem? Skoro całe życie nienawidziła mnie, wpędzała w samotność, krzywdziła, wyzywała? To przy tym wszystkim moje "nienawidzę" to było coś naprawdę drobnego. Bratu wyjaśniłem, że sam jest ofiarą tego, na co pozwalała mu matka. Ale zaznaczyłem im, że nie chcę z nimi kontaktu i nie chcę o nich nic wiedzieć. Tak jak przypuszczałem, nie dotarło wiele do nich. Owszem, moje życzenie spełnili, ale żadne nie pojęło tego o czym mówiłem. Brat tylko na chwilę się przeraził, gdy mu wytłumaczyłem, jakby się czuł, gdyby takie rzeczy ktoś robił jego dziecku. To wszystko jednak jak grochem o ścianę. Żadne z nich nie pojęło. Nie liczyłem na to. Przypuszczałem, że tak będzie. Matka pozostałej części rodziny skarży się, jak bardzo została skrzywdzona. Skąd ja to znam... Przecież ja nic złego nie zrobiłem. Powiedziałem tylo o tym co mnie bolało i co czuję. Wyraziłem tylko swe uczucia, na które pracowała całe życie. Powiedziałem prawdę. Nie widzi krzywdy jaką mi uczyniła. Nie dojdzie to do niej. Ponieważ to przeważnie jest na poziomie emocji. Tak jak i ja, choć znałem prawdę o matce wobec mnie, to póki nie uwolniłem emocji, to nie potrafiłem tego przeżyć, wyrazić. Nie potrafiłem uwolnić się od uzależnienia od brata. I takie osoby przeżyją całe życie. Wątpię, aby zmienił się także mój brat. Tu nie chodzi o to, czy mądry czy głupi. Póki nie dotknie tych emocji, tego co zadziało się z nim w dzieciństwie, to nic się nie zmieni. Cieszę się, że pewne wydarzenie, gdy ktoś chciał mnie skrzywdzić, sprawiło, że wszedłem na tę drogę. Jeszcze życie przede mną. Właściwie, to życie emocjonalne rozpoczynam pełniej dopiero teraz... Odzyskałem swoje dzieciństwo w takim sensie, że przytuliłem tego małego chłopca we mnie. Ukoił się jego ból. I chłopiec, który rujnował życie dorosłego mężczyzny, odszedł. Wszystko przez to, że zmierzyłem się z tymi strasznymi chwilami, wspomnieniami...
Powiedzenie tego wszystkiego pozwoliło mi to wyzwolić w sobie uczucia, które blokowałem przez ponad 30 lat... Potrzebowałem "wyrzucić" rodzicielkę z siebie. Ta wieczna tęsknota za bycie kochanym, połączona niestety z pogardą, z odrzuceniem, z poczuciem bycia gorszym. To wszystko trzeba było wyrazić. Nienawiść, złość, gniew, żal, wściekłość, blokowały także uczucia miłości, przywiązania. Były przecież, i to bardzo. Ale z porażki na porażkę coraz bardziej je również chowałem. Im bardziej kogoś kochałem, tym większy mur stawiałem, aby nie być znów skrzywdzonym. Wypowiedzenie, a przede wszystkim przeżycie, przejście tych uczuć ponownie przez ciało, z całą świadomością, pomocą, pomogło pozbyć się tych emocji negatywnych i wyzwoliło uczucia pozytywne. Ciało pamięta. Trzeba je nauczyć czegoś innego, jeszcze raz przechodząc te emocje, artykułując je, przeżywając i kierując na inne tory. Dorosłe.
Terapia przywoływała najgorsze sceny i chwile z życia. Każde wspomnienie tego to ogromny, emocjonalny ból. Ale tylko tak można to okiełznać. Niestety przez cierpienie i łzy obmywające psyche, jak prysznic ciało. Innej drogi nie ma. Bolało w dzieciństwie, musiało zaboleć teraz. Po to, aby nigdy już nie miało nade mną władzy.
Moja matka zgotowała mi powtarzające się piekło. Dziś nie chcę chodzić po cmentarzach. Przestaje mnie to prześladować. Cień matki powoli odchodzi. To długi proces, bo zmiana musiała zajść przez emocje. Otwieram się, mówię co czuję. Bo nikt mnie nie pozna po skrytości moich myśli i uczuć. Widzę, jak inni dostrzegają, że z nimi rozmawiam głębiej i nie zamykam się przed uczuciami do nich i od nich. Czas, jaki przeżywałem w życiu, był i piękny. Zawdzięczam go jednak jedynie sobie i ludziom, którzy mnie pokochali. Tego nigdy nie zapomnę i nie dam sobie odebrać. Będę jednak pamiętał co złego mnie spotkało w życiu. Po to, aby czuć siebie i docenić to, czego doświadczyłem dobrego, doświadczam i będę przeżywał. Złe wspomnienia wyblakną emocjonalnie. I to już naturalny proces wychodzenia z koszmaru dzieciństwa. Mały chłopiec we mnie, aby dorosnąć, musiał wykrzyczeć swój ból i znaleźć ukojenie...
Przyczyną wszystkiego była... matka. Z matką najpierw mamy styczność. To ona ma nas obdarzać ciepłem, miłością. Powinna przynajmniej. Czy mogę ją usprawiedliwiać? Być może sama nie otrzymała tego, co powinna. Choć jej matka, a moja babcia, dała mi poczucie miłości, bezpieczeństwa. Nie znam przyczyn wykraczających poza mój życiorys.
Od początku mego dzieciństwa, nie otrzymywałem od matki ciepła, miłości. Nic. Zawsze byłem tym gorszym dla niej, zawsze to mój starszy brat był dla niej jej dzieckiem. Nigdy nie miałem poczucia, że traktuje mnie jako swoje. Zwierzę czuje, a co dopiero dziecko. Czułem to odrzucenie. Czułem się gorszy, niekochany, wzgardzony. Zabiegałem o miłość. Jak każdy, a szczególnie jako bezbronne stworzenie, łaknąłem miłości, opieki, ciepła. Otrzymywałem w jakiejś części substytut od babci, wujka. Oni spełniali dla mnie wzorce matki i ojca. Nie znam przyczyn, dlaczego matka tak mnie traktowała. Być może obwiniała mnie za to, że rozpadło się jej małżeństwo. W końcu, wyprowadziła się od męża, nosząc mnie w brzuchu. Konflikt pomiędzy nią a jej mężem (a moim ojcem) przeniosła na mnie. Karała niewinne dziecko za to, że nie potrafiła ułożyć sobie życia. Stałem się workiem do bicia, emocjonalnym bębnem do walenia dla niej, a także dla mojego starszego brata. Sprawiali abym czuł się gorzej, znęcali się nade mną, aby się poczuć lepiej. Nigdy nie nawiązała ze mną więzi. Nigdy nie obdarzyła uczuciem. Niestety ojciec również - choć w przypadku chłopca mniej ważny - nie utrzymywał ze mną kontaktu. Za to kontaktował się z moim starszym bratem. Dla każdego byłem gorszy. Jedynie dla babci i wujka byłem kimś. Matka nauczyła brata znęcać się nade mną. Być może również obwiniał mnie za to, że nie ma ojca w domu. Nie wiem jakie rzeczy słyszał od matki. Być może słyszałem co mówiła do niego, ale nie pamiętam. Wiele rzeczy sobie teraz, po tym przełomie, procesie, przypomniałem, pamięć nagle się otworzyła, ale część rzeczy na pewno się zatarła. Nie wiem jakie rzeczy słyszał brat od ojca. Jeśli ojciec nie przyznawał się do mnie, to - znając jego, a był też i okrutnym człowiekiem, nieodpowiedzialnym za swe słowa - na pewno mówił coś bratu. Bywa także tak, że dziecko starsze jest zazdrosne o młodsze, że to odbierze mu uwagę. Wszystko to powodowało, że starszy brat znęcał się nade mną. Gdy jedno złe wobec mnie mu się udało, uznał, że tak można dalej. Za przyzwoleniem matki. Na czym to polegało? Na przykład niszczył mi rzeczy, zabawki, które były dla mnie szczególnie cenne. Dorosłemu może to się wydawać niczym szczególnym. Wejdźcie jednak w świat dziecka. Dziecka, które nie jest kochane ani przez matkę, ani przez ojca, ani przez brata. Żyje w swoim świecie, odizolowane, krzywdzone, bo ten świat wokół niego jest zimny i okrutny. To co ma, oprócz marzeń o lepszym świecie i lepszym życiu, to ulubiona zabawka, ulubione buty, czy instrument. Bo nic innego nie należy do tego dziecka. I to wszystko, metodycznie jest mu niszczone, odbierane. Ostatnia zabawka, nadzieja. Brat niszczył mi rzeczy, które szczególnie mi się podobały. Nie to pewnie było najgorsze. Ale to, że gdy chciałem się poskarżyć mamie, szukałem zrozumienia, pocieszenia, sprawiedliwości, to co dostawałem? Mama nie tylko, że bagatelizowała to, ale... śmiała się ze mnie. Z moich łez, z mojego poczucia krzywdy... Nie było dla mnie sprawiedliwości. Gorycz przelewała się we mnie, swiat dla mnie czerniał, zamykałem się. To mama? Tak się zachowuje mama? Nie. To była tylko moja rodzicielka. Trudno nazwać ją mamą. Nie dbała o to, aby dzieci wraz z wiekiem poznawały odpowiednie dla nich rzeczy. Przypominając sobie wszystko, zrozumiałem moją fascynację śmiercią, cmentarzami, grobami, średniowiecznymi obrazami pełnymi kości, czaszek i wszechobecny czarny humor. Humor, ponieważ tą śmierć tak sobie dosładzałem, tylko tak umiałem się bronić. W domu był album o Majdanku. To na pewno nie była książka dla małych dzieci. Czy ktoś tego pilnował? Nikt. Jako 5-cio letnie dziecko oglądałem więc zdjęcia na których były stosy wychudzonych trupów, kości spalonych w krematorium ciał, stół sekcyjny do wyciągania złota z pomordowanych, pomieszczenia do gazowania więźniów, miejsca kaźni, tortur, rozstrzelań. Umiałem bardzo wcześnie czytać, więc czytałem treść, jak i podpisy pod zdjęciami. I wielokrotnie powracałem do tych zdjęć. To nie są rzeczy dla tak małego dziecka. To trzeba nie mieć wyobraźni, albo w ogóle nie zajmować się wychowywaniem dziecka, aby przeoczyć takie rzeczy. Bardzo często przeglądałem ten album. Widziałem śmierć. Widziałem ciało traktowane jak rzecz. Ciała umęczone, sponiewierane, wychudzone. Może i ja się tak czułem, umęczony. Te widoki przedstawiały moje uczucia, gnębionego i wzgardzonego dziecka. Było takie zdarzenie, które - jak się okazało - jest jednym z najgorszych w moim życiu. Niesamowite, ale pamiętam to tak dokładnie, jakby działo się przed chwilą... Gdy wyobrazić sobie dziecko z jego mentalnością, z jego światem, to można zrozumieć, czym to było dla kogoś bezbronnego. Pewnego wieczoru moja rodzicielka posmarowała mi chleb masłem i dżemem. Najwidoczniej mi nie smakowało. Choć byłem zawsze grzecznym dzieckiem, to dziecko posiadające głód miłości, nie dostające tej miłości, będzie zabiegać o uwagę matki. Przecież matka jest najważniejszą osobą w życiu dziecka. To kobieta głównie wychowuje dziecko. To ona ma być mu najbliższa. Jeśli bycie grzecznym nie wystarczało, trzeba było zrobić coś innego. To zrozumiałe. Ale niestety nierozumiane przez wielu rodziców. Co zrobiłem z tą kromką chleba? Otworzyłem drzwiczki pieca kaflowego, które były na wysokości mojej głowy. Wrzuciłem na palące się węgle ten chleb. Ogarnęły go płomienie. To, co zrobiła matka w tym momencie, prześladowało mnie długo. Jak się okazało, całe życie... Jak jedno zdanie powiązane z symboliką, z ówczesnym doświadczeniem, może zmienić życie człowieka i zdeterminować... Usłyszałem tylko za plecami jej słowa: "To grzech śmiertelny. Nieodwołalny. Spaliłeś ciało Jezusa. Pójdziesz za to do piekła." ... Odwróciłem się przerażony. Dziecko już w tym wieku zna symbolikę piekła. I nie jest to dla dziecka symbol. Każde dziecko się sparzyło i znało ten ból. W piekle zaś, jak wszędzie mówiono, cierpi się ognie piekielne. Pali się ciało żywym ogniem. Wieczność. Dobrze wiedziałem, co to grzech śmiertelny, bo dobrze znałem ze zdjęć śmierć. I ogień, który trawi ciało. Widziałem, co ogień pieców krematoryjnych robi z ciałem. Znałem obrazy piekielne prezentowane w sztuce pokazywanej w telewizji. I w tym momencie moja własna matka mówi mi, że ja tak skończę. Że od tego nie ma odwrotu, że nigdy już nie naprawię tego co zrobiłem. To grzech, jakiego nigdy nie zmażę. Wykonało się. Zostałem posłany na śmierć, na cierpienie. Jednym uczynkiem. W takim wieku o tym "zdecydowałem". Nieświadome wielu rzeczy dziecko usłyszało, że to co wydawało się rzeczą błahą, zaważyło na jego życiu. Na zawsze. Stało się przyczyną jego przyszłego, wiecznego, niewyobrażalnego cierpienia po śmierci. Śmierć wielokrotnie przeżywana. Niewiarygodne, ale jeszcze teraz to wspomnienie wywołuje u mnie reakcję ciała, przyśpieszone bicie serca, niepokój. Jak głupi są rodzice, którzy straszą swoje dzieci, że ktoś je zabierze, że przyjdzie potwór, że... umrą w ogniu piekielnym. Cokolwiek. Jak można straszyć dziecko... Prawda została odkryta. Prawda, która prześladowała mnie całe życie. Lęk z dzieciństwa, który dopadał mnie i pchał do różnych rzeczy, mimo, że nie rozumiałem dlaczego. Śmierć stała się dla mnie obsesją. Próbowałam - podświadomie - poznać ją jak najmocniej. To był mój sposób, aby się z nią oswoić, aby może ją przechytrzyć, stać się jej przyjacielem. Dopiero teraz zrozumiałem swoje wybory życiowe. Starałem się znaleźć, szukać siebie, prawdy o sobie. Może dlatego poszedłem na filozofię? Może szukałem odpowiedzi? Tego nie wiem do końca. Na pewno śmierć była w moim życiu. Fascynowały mnie średniowieczne obrazy, rysunki czaszek, szkielety. Śmierć traktowałem nie jako przejście, ale jako fizyczny rozpad ciała. Pamiętam, że w wieku 6 lat miałem sny o - jak to się mówi - kościotrupach. Potem w wieku 11 lat miałem okropny koszmar. Noc, żarzące się czerwone jak krew hałdy, na których leżały tysiące, zwały szkieletów. Obudziłem się ze strachem. Płakałem. Bałem się. Gdy w dorosłym życiu zacząłem robić filmy dokumentalne, to ja głównie wynajdowałem tematy. Trzy filmy dotyczyły śmierci, cmentarza, grobu. Zupełnie podświadomie. Film o cmentarzu był przypadkiem, gdy go odkryliśmy za ogrodzeniem. Ale był dla mnie fascynującym. To dosięgnięcie tego, od czego się chciało uciec, a co tak wciągało na siłę. Potrafiłem zarazić kolegę jakimś tematem, skłonić do podążenia za mną. Moje dążenia stawały się dążeniami innych. Potem kolegów i dziewczynę ciągałem po cmentarzach. Starych, żydowskich, zabytkowych. Sam również odwiedzałem kirkuty, Majdanek. Interesowała mnie tematyka holocaustu. Pomijam, że rodzina przyłożyła się do ratowania sąsiadów. Ale wszystko miało swoje źródło w dzieciństwie.. Jak niepozorne wydarzenie - dla kogoś kto nie przyjrzałby się temu z wnikliwością - zaważyło na całym moim życiu. W mojej wyobraźni, ten palący się chleb to palące się moje ciało. To moja śmierć. Gorzej, ponieważ śmierć nie była w moich myślach końcem cierpienia. Śmierć oznaczała początek wiecznej męki. Rozpad, rozkład. Gdy zmarł mój ojczym, śniło mi się rozczłonkowane jego ciało. Gdy zmarł mój ojciec, jego ciało w kawałkach, w zielonej trumnie. Gdy rozstałem się z kobietą i mocno mnie to zabolało, również śniłem o zwłokach, fragmentach ciała. Przez 31 lat ciągle mnie to prześladowało... Potrafiłem tak tym operować (podświadomie), że moi znajomi również żartowali wobec mnie o śmierci. Moja rodzicielka to okrutna, głupia kobieta. Niestety. Nie potrafiła i nie umiała wychowywać dzieci. Nie powinna była mieć ich w ogóle. Albo się dzieci kocha, albo lepiej nie sprowadzać ich na świat. Nie, nie żałuję, że żyję. Choć tak chyba bywało, gdy miałem 8-10 lat. Moje cierpienie wówczas przerastało mnie. Dobrze także wiem, że choć jedni doświadczyli ode mnie chłodu, to także sprawiłem radość wielu osobom w moim życiu. Ale naznaczone było przez 36 lat cierpieniem. Matka robiła wobec mnie potem równie okropne rzeczy. Stale słyszałem, jaki to mój ojciec jest zły. I jednocześnie porównywała mnie do niego. Nie można było tego odczytać inaczej jak to, że ja także jestem zły, głupi. Dziecko od matki... Stałem się dla niej celem dla ujścia jej złości wobec jej byłego męża, wobec jej niepowodzeń. Uczyniła ze mnie jego substytut i gnoiła mnie. Pamiętam, jak wyprowadzaliśmy się ze wsi do miasta. Oznaczało to dla mnie oderwanie się od mojej ukochanej babci i wujka. Czy w ogóle szanowała moje uczucia? Pamiętam jak płakałem, wręcz wyłem z żalu i płaczu, że chcę do babci. Przedrzeźniała mnie, na siłę zabrała. Jej złość, agresja, były ogromne. Nic nie wytłumaczyła, zupełnie pominęła moją miłość do babci, moje łzy, moją gorycz. Płakałem ogromnie. Moje łzy dziecka nic nie znaczyły. Wiedziała, jak bardzo kocham babcię, jak mi jej brakuje. I czy chociaż raz zawiozła mnie do babci? Ani razu. A to było ledwie 15 km i można było dojechać autobusem... Minęło kilka lat. Przez ten czas czułem się okropnie. Osamotniony. Nie miałem nikogo. Nikogo, kto by mnie przytulił, kto by mnie kochał, kto by zadbał o mnie, wysłuchał, obronił. Byłem przecież kilkuletnim dzieckiem. Brat był starszy o 3 lata. W wieku młodzieńczym siły się wyrównały, ale wtedy byłem dla niego dużo słabszy. Byłem wyśmiewany, poniewierany. Zamknąłem się jeszcze bardziej. Dużo milczałem. Dużo czytałem książek. Moimi bohaterami byli ludzie osamotnieni. Identyfikowałem się z nimi. Musiałem stworzyć w swojej wyobraźni świat dla siebie. Miałem ledwie 8-10 lat, myślałem o tym, aby uciec z domu i podróżować gdzieś. Nie mogłem wytrzymać. Nie widywałem się z nikim mi bliskim. Potem matka wyszła za mąż i alkoholik oraz kobieta kłótliwa (matka) wprowadziły chaos, terror, krzyki w domu. Tak postępuje matka? Co dziecko ma zrozumieć? Co dziecko winne? Że nie ma życia, że chodzi głodne, że nie ma za co kupić jedzenia? Straszne to były lata dla mnie. Może dlatego tak potem przywiązywałem się do rzeczy, żyłem oszczędnie. Bo tylko to miałem. Bo tylko na sobie mogłem polegać. To niszczenie mi przez brata rzeczy, odbieranie wszystkiego, ta samotność, świadomość, że zjem coś więcej, na coś będzie mnie stać tylko, jeśli sprzedam butelki. Pomimo wszystkiego dobrze się uczyłem, byłem grzeczny w szkole. Choć pewnie mógłbym osiągnąć więcej, ale moje myśli pogrążał się w marzeniach. Takie marzenia na jawie, uciekałem myślami do miejsc wyobrażonych sobie, gdzie byłbym szczęśliwy, gdzie byłbym kochany. Zamiast tego po szkole musiałem wracać tam, gdzie mieszkałem... Marzyłem, byleby tylko odsunąć się od tego, co było wokół mnie. Gdy podrosłem, miałem 11 lat, zacząłem sam jeździć do babci. Wyjeżdżałem w piątek, wracałem w niedzielę czy poniedziałek przed szkołą. Uciekałem tam, gdzie byłem akceptowany. Całe szczęście, że w tej patologii miałem babcię i wujka. Gdyby nie oni, pewnie skończyłbym w kryminale. Co moja matka robiła? Za każdym razem jak wracałem, urządzała mi awantury. Nigdy nie wiedziałem dlaczego. Nie podobało jej się, że tam jeżdżę. Że jeżdżę tam, gdzie jestem kochany. Nie znosiła, jak się z czegoś cieszyłem. Tak samo jak brat. Starała się mi odebrać wszystko co było dla mnie cenne. Moja rodzicielka mnie nienawidziła. Dowiedziałem się również niedawno, że urządzała awantury mojej babci (swojej matce) oraz mojemu wujkowi (jej bratu). O co? O to, iż przez te weekendowe wyjazdy...opuściłem się nauce!... Bzdura totalna. Byłem inteligentnym dzieckiem. Miałem świadectwa z czerwonym paskiem. Mój starszy brat był zaś osobą, która nie przyswajała za dużo wiedzy. Jechał stale na trójach. Ale dla niej to on był kochanym synem. Ja byłem ten najgorszy. Nijak nie było możliwe uzyskanie akceptacji. Za wszystko byłem nienawidzony. Uczynili sobie ze mnie odreagowanie na swoje kompleksy. Brat mi dokuczał, wyśmiewał, niszczył. Gdy miałem komunię, zabrał mi potem wszystkie otrzymane przeze mnie pieniądze. Kupił rzeczy dla siebie i dla matki. Przypodobał się jej za moje pieniądze. Matka oczywiście była nim zachwycona. Nikt nie zwracał uwagi, że płaczę, bo mi wszystko odebrano. W któreś wakacje, gdy byliśmy na wsi, pojechałem z nim i jego starszym kolegą, nad rzekę. Rowerami. Tam jego kolega pobił mnie. Sponiewierał po żużlu. Byłem cały zakrwawiony. Co robił w tym czasie mój brat. Siedział, obserwował i śmiał się. Spuścili mi na domiar tego powietrze z kół i wracałem piechotą. Spłakany, pobity. Nawet w najbardziej patologicznych rodzinach rodzeństwo może liczyć na siebie. Ja nie mogłem. Co więcej, jeszcze on był czynnikiem prowokującym zło. Moje życie to była stała agresja i nienawiść matki wobec mnie, potęgowana przez brata, który postępowaniem matki wzbił się w bezkrytyczny narcyzm i sadyzm. Zostało mu to do tej pory niestety.
Ojciec odezwał się do mnie, gdy miałem 14 lat. Później będzie o nim, bo był także człowiekiem, który nie dbał o mnie, a wyłącznie o siebie. Matka stale o wszystko mnie obwiniała, oskarżała, wyzywała. Jako starszy już, mówiłem swoje. Ale nadal powodowało to nerwy i okropną atmosferę. Do tego ojczym alkoholik. Uderzył mnie tylko kilka razy. Później byłem już za duży i za silny, aby się odważył. Potrafiłem się bronić. Matka i jemu potem nie dawała żyć. Nie pomogła mu wyjść z nałogu, a tylko go wpędzała w to głębiej. Jej kłótliwość była nie do wytrzymania. Nie potrafiła opiekować się żadnym dzieckiem. Nic ją nie interesowało. Byłem niepewnym siebie młodzieńcem. Miałem kompleksy z powodu swej urody. Dojrzewałem, więc wszystko wówczas było nieforemne. Matka ze mną nie rozmawiała, nie zapewniła o czymkolwiek. Byłem tylko wyśmiewany... Przez brata, przez matkę. Z powodu odstających uszu, dużego nosa. Wszystko potem się unormowało, ale wtedy spotykałem się tylko z szydzeniem. I to nie od obcych, nie w szkole. Ale od własnej rodziny... Chcieli czuć się lepiej moim kosztem. I pewnie czuli się. Potem trochę ciepła dały mi kobiety. Gdy się okazało, że piękne, mądre kobiety zakochują się we mnie, doceniają moją inteligencję, urodę, poczucie humoru, poczułem się lepiej ze swoim wyglądem. To im powinienem być wdzięczny. Obcy ludzie zrobili dla mnie więcej dobrego niż matka czy ojciec kiedykolwiek. Od matki stale słyszałem złe słowa o ojcu. Niestety znalazłem się w takiej sytuacji, że i babcia nie uchroniła się od tego. Od niej również słyszałem złe rzeczy o dziadku. Ojciec także uczynił sobie ze mnie worek emocjonalny. Wszyscy tylko mówili do mnie, żalili się, mówili okropne rzeczy o innych. Ale nikt mnie nigdy nie chciał wysłuchać. Wykorzystywali mnie po prostu jako niemego spowiednika. Nikogo z rodziny, poza babcią i wujkiem, nie interesowało moje życie. Choć i oni, prości ludzie, nie zdołali mi zapewnić wszystkiego. A ja miałem dość. Dość tego, że mówi się do mnie tak okropne rzeczy, których słuchać nie chciałem. Rozmawiać to ja mogłem ze swoją dziewczyną, z kolegami. Choć przez te lata szydzenia ze mnie, poniewierania, bałem się mówić o swoich uczuciach. Życie trwało. Brat nawet jak się wyprowadził, dalej uważał, że może kontrolować moje życie. Pamiętam, jak powiedział do mnie (gdy już byłem po studiach), że ze swoją dziewczyną zdecydowali, że będę robił doktorat... Tupet niemożliwy. Powiedziałem mu, żeby sam poszedł na studia i wtedy może robić co chce. Niestety, jak to bywa i to znany mechanizm, człowiek w pewien sposób uzależnia się od swego kata. To syndrom żony alkoholika czy syndrom sztokholmski. Do czasu, oczywiście. W wielu kwestiach zawodowych, finansowych, słuchałem rad starszego brata, który całe życie gnębił mnie, niszczył. Co gorsza, widziałem wówczas tylko wtedy to, że stara się być starszym bratem, który dzieli się doświadczeniem. Wprowadził mnie parę razy na manowce, parę razy jego rady mi się przydały. Ale nie o to chodzi. To były pomniejsze sprawy. Najgorsze to, że nie widziałem, że on działał dalej w taki sposób (nauczony tym co było w dzieciństwie), abym zawsze miał gorzej niż on. Zawsze ta zazdrość, zawiść. Dążył do tego zawsze, aby z tego co robię, on miał korzyści. Był i jest interesownym człowiekiem. I nigdy nie chciał, abym miał coś, czego jemu brakowało... Czyli wtrącał się w moje związki, odkąd rozpadło mu się małżeństwo i rozstał się z kolejną partnerką (nota bene to także opowieść o tym, co zrobił). Gdy byłem z młodszą kobietą od siebie, słyszałem od niego, żebym ją zostawił bo dla mnie za młoda. Co mu do tego było? Właśnie to, że byłem z nią szczęśliwy. Później z kolei torpedował mój kolejny związek. Z prostej przyczyny. Owa kobieta wiedziała o nim pewne rzeczy. On nie wiedział, że ona mi wyjawiła i starał się usilnie o to, aby zakulisowo mieszać w tym. Związek był krótki i miałem gdzieś to, co on robił. Rozpadł się bez jego pomocy. Wobec następnej mojej kobiety dopuścił się nawet tego, że zażartował z podtekstem seksualnym. I również czynił starania, aby nie było mi dobrze z kobietą. Stale się wtrącał i usiłował uczynić tak, że skoro on nie ma kobiety, to i ja nie powinienem mieć. Oczywiście na nic mu to, ponieważ nic sam nie zdziała pomiędzy dorosłymi ludźmi. Ale sam fakt. On nie potrafił stworzyć żadnego związku, to był zazdrosny, że ja mam. Nie wyzbył się tego przez całe życie. Kiedyś poprosił mnie, abym został ojcem chrzestnym jego dziecka. Zostałem. Czy nauczył dziecko nawiązywania relacji ze mną? Skądże. Swoim zachowaniem skrzywdził i dziecko. To, co stało się z jego partnerką, matką jego dziecka, to osobna historia. Zachorowała psychicznie. Domniemam, że do spraw z jej dzieciństwa, być może obciążeń genetycznych, dołożył się i on.
Ojciec? Po 12 latach jego obsesji, jadu wyrzucanego na innych, wysłuchiwania jego nienawiści oraz patrzenia że właściwie jestem mu tylko potrzebny z powodów czysto materialnych i egoistycznych - nie wytrzymałem. Zakończyłem z nim kontakt i wyjechałem. Nie byłem w stanie tego dłużej znosić. Po tym, co mu napisałem, niczego nie przyjął do siebie. Po wielu latach uznał, że byłem niewdzięczny. Za to co zrobił dla mnie dobrego (nawet, jeśli po prostu kierował się swym interesem), podziękowałem mu. Ale dłużej nie umiałem tego wszystkiego znosić. Choć chyba relacja z nim była dla mnie łatwiejsza. Skoro potrafiłem wyrazić wobec niego to co czuję, bez takiej długiej drogi i męki. Znałem go dużo krócej niż matkę i nie zdołał skrzywdzić mnie w taki sposób. Po prostu nie było go przy mnie w moim dzieciństwie. Mój brat jego nieodrodnym synem. Jest tylko tam, gdzie czuje interes dla siebie. Kiedyś obiecał mi, że mi da pokój na 2 tygodnie. Zrezygnowałem z mieszkania, aby poszukać następnego. Po 2 dniach, bez rozmowy ze mną, przeniósł mnie do swojej teściowej. Kosztowało mnie to z pewnych przyczyn wiele zdrowia. Gdy rok później chciał, abym pilnował mu syna przez miesiąc, mówiąc że mogę u niego mieszkać ile chcę, miałem w pogardzie jego udawaną hojność i hipokryzję. Niestety gnębiony, zastraszany w dzieciństwie, będący spowiednikiem dla wszystkich z ich nienawiści, problemów, za długo pozwalałem na to, aby wielu ludzi mnie tak traktowało. Wszyscy kładli na mnie swoje ciężary. Nikt nie chciał ich zdjąć ze mnie. Sam nie umiałem wszystkich zdjąć nawet wobec kobiet, które kochałem. Poniżany w dzieciństwie, obawiałem się, że ocenią mnie przez to gorzej. Choć gwoli sprawiedliwości dodam, że to zależało wiele od kobiety. Były kobiety wobec których potrafiłem wyznać miłość, jak i coś powiedzieć. Były i takie, wobec których mało się otworzyłem, ponieważ pewne zachowania również z ich strony powodowały, że zanim miałem czas się otworzyć, już się wycofywałem. Po prostu jedne Na różnych ludzi się trafia i na różnych trafiały moje kobiety. Jednak im bardziej kochałem (czyli im dłużej trwał związek), tym wyższy stawiałem mur.
Skończyło się tak z moją rodziną, że ostatecznie wypowiedziałem wszystkie moje krzywdy. Wobec moich katów. Jak zrobiłem to kiedyś wobec swego ojca za pomocą listu, tak wobec matki i brata uczyniłem to osobiście. Wypowiedziałem słowa o tym, że jej nienawidzę. I nawet w tym momencie usłyszałem "nie możesz tak mówić". Nawet w tym momencie chciała stłamsić moje uczucia. Dlaczego nie mogę tego powiedzieć? Dlaczego? Skoro tak czułem? Skoro całe życie nienawidziła mnie, wpędzała w samotność, krzywdziła, wyzywała? To przy tym wszystkim moje "nienawidzę" to było coś naprawdę drobnego. Bratu wyjaśniłem, że sam jest ofiarą tego, na co pozwalała mu matka. Ale zaznaczyłem im, że nie chcę z nimi kontaktu i nie chcę o nich nic wiedzieć. Tak jak przypuszczałem, nie dotarło wiele do nich. Owszem, moje życzenie spełnili, ale żadne nie pojęło tego o czym mówiłem. Brat tylko na chwilę się przeraził, gdy mu wytłumaczyłem, jakby się czuł, gdyby takie rzeczy ktoś robił jego dziecku. To wszystko jednak jak grochem o ścianę. Żadne z nich nie pojęło. Nie liczyłem na to. Przypuszczałem, że tak będzie. Matka pozostałej części rodziny skarży się, jak bardzo została skrzywdzona. Skąd ja to znam... Przecież ja nic złego nie zrobiłem. Powiedziałem tylo o tym co mnie bolało i co czuję. Wyraziłem tylko swe uczucia, na które pracowała całe życie. Powiedziałem prawdę. Nie widzi krzywdy jaką mi uczyniła. Nie dojdzie to do niej. Ponieważ to przeważnie jest na poziomie emocji. Tak jak i ja, choć znałem prawdę o matce wobec mnie, to póki nie uwolniłem emocji, to nie potrafiłem tego przeżyć, wyrazić. Nie potrafiłem uwolnić się od uzależnienia od brata. I takie osoby przeżyją całe życie. Wątpię, aby zmienił się także mój brat. Tu nie chodzi o to, czy mądry czy głupi. Póki nie dotknie tych emocji, tego co zadziało się z nim w dzieciństwie, to nic się nie zmieni. Cieszę się, że pewne wydarzenie, gdy ktoś chciał mnie skrzywdzić, sprawiło, że wszedłem na tę drogę. Jeszcze życie przede mną. Właściwie, to życie emocjonalne rozpoczynam pełniej dopiero teraz... Odzyskałem swoje dzieciństwo w takim sensie, że przytuliłem tego małego chłopca we mnie. Ukoił się jego ból. I chłopiec, który rujnował życie dorosłego mężczyzny, odszedł. Wszystko przez to, że zmierzyłem się z tymi strasznymi chwilami, wspomnieniami...
Powiedzenie tego wszystkiego pozwoliło mi to wyzwolić w sobie uczucia, które blokowałem przez ponad 30 lat... Potrzebowałem "wyrzucić" rodzicielkę z siebie. Ta wieczna tęsknota za bycie kochanym, połączona niestety z pogardą, z odrzuceniem, z poczuciem bycia gorszym. To wszystko trzeba było wyrazić. Nienawiść, złość, gniew, żal, wściekłość, blokowały także uczucia miłości, przywiązania. Były przecież, i to bardzo. Ale z porażki na porażkę coraz bardziej je również chowałem. Im bardziej kogoś kochałem, tym większy mur stawiałem, aby nie być znów skrzywdzonym. Wypowiedzenie, a przede wszystkim przeżycie, przejście tych uczuć ponownie przez ciało, z całą świadomością, pomocą, pomogło pozbyć się tych emocji negatywnych i wyzwoliło uczucia pozytywne. Ciało pamięta. Trzeba je nauczyć czegoś innego, jeszcze raz przechodząc te emocje, artykułując je, przeżywając i kierując na inne tory. Dorosłe.
Terapia przywoływała najgorsze sceny i chwile z życia. Każde wspomnienie tego to ogromny, emocjonalny ból. Ale tylko tak można to okiełznać. Niestety przez cierpienie i łzy obmywające psyche, jak prysznic ciało. Innej drogi nie ma. Bolało w dzieciństwie, musiało zaboleć teraz. Po to, aby nigdy już nie miało nade mną władzy.
Moja matka zgotowała mi powtarzające się piekło. Dziś nie chcę chodzić po cmentarzach. Przestaje mnie to prześladować. Cień matki powoli odchodzi. To długi proces, bo zmiana musiała zajść przez emocje. Otwieram się, mówię co czuję. Bo nikt mnie nie pozna po skrytości moich myśli i uczuć. Widzę, jak inni dostrzegają, że z nimi rozmawiam głębiej i nie zamykam się przed uczuciami do nich i od nich. Czas, jaki przeżywałem w życiu, był i piękny. Zawdzięczam go jednak jedynie sobie i ludziom, którzy mnie pokochali. Tego nigdy nie zapomnę i nie dam sobie odebrać. Będę jednak pamiętał co złego mnie spotkało w życiu. Po to, aby czuć siebie i docenić to, czego doświadczyłem dobrego, doświadczam i będę przeżywał. Złe wspomnienia wyblakną emocjonalnie. I to już naturalny proces wychodzenia z koszmaru dzieciństwa. Mały chłopiec we mnie, aby dorosnąć, musiał wykrzyczeć swój ból i znaleźć ukojenie...
Rozumiem Cie. Doswiadczylam podobnych przezyc jako dziecko. Dopiero dluga, naprawde dluga, psychoterapia, pomogla mi stanac na nogi. Ja przytulilam mala dziewczynke w sobie, te od ktorej cale zycie ucieklam. To pomoglo. Pozdrawiam i zycze duzo milosci :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję. Też przechodziłem różne etapy wyrywania się z tego bolesnego doświadczenia. Odsłoniłem wszystkie wstrzymywane uczucia i emocje. Te pozytywne i te negatywne. Pozwoliłem sobie wściec się na ludzi, którzy mnie dotknęli, a także być wdzięcznym za to, co otrzymałem. Dopiero po tym wszystkim, kiedy odblokowałem wszystkie uczucia, jakie tkwiły we mnie, uspokoiłem się i mogłem zmienić.
UsuńHej pozdrawia ja podobnie gorsza corka moj starszy brat zawsze lepszy kochany . Obecnie 2 rok jestem na terapii bo dzieki mamusi ktora wykonczyla rowniez mojego ojca ( tata popelnil samobojstwo) nabawilam sie berwicy lekowej - czytaj zryla mi beret obecnie przecinam intensywnie pempowine niestet mamusia nie daje za wygrana nachodzi mnie i moja rodzine grozi stosuje przemoc psychuczna i fizyczna makabra i taki karaluch nie padnie
OdpowiedzUsuńTo system, w jakim sama się wychowała... i niestety przeniosła to na Ciebie. Życzę powodzenia i wytrwałości. Wierzę, że będzie wszystko dobrze u Ciebie.
Usuń